|
[Strona 56]
Translated by Ireneusz Socha
Donated by Jacek Dymitrowski Moje, sięgające czterdzieści lat wstecz, wspomnienia nt. pieczenia „strzeżonej macy” [1] w Dębicy z pewnością nie będą zawierały żadnych odkrywczych stwierdzeń. „Strzeżoną macę” pieczono bowiem w taki sam sposób we wszystkich miasteczkach Wschodniej Europy. Cóż zatem mógłbym dodać? Czyżby dębiccy chasydzi szli w tym względzie za przepisami jakiegoś odmiennego prawa lub przestrzegali jakiegoś zwyczaju, który był nieznany reszcie galicyjskich chasydów? A jednak wierzę, iż mój opis w minimalnym choćby stopniu pomoże uszczegółowić portret zgładzonych pokoleń, uzupełnić obraz tego wysublimowanego i świętego świata – ściśle powiązanego, podobnie jak w całej Galicji, ze świeckim życiem naszego miasteczka – o choćby mały punkcik.
Dziad mój – rabbi Chaim Szlezynger Bł. P., który był mohelem [2] w Dębicy – udawał się w pełni lata, w okresie żniw, do jednej z okolicznych wiosek, aby wraz z miejscowym rolnikiem żydowskim zebrać pszenicę na „strzeżoną macę” ze specjalnie wyznaczonej na ten cel części jego pola. Zbiorem tej pszenicy zajmował się wyłącznie mój dziad wraz z owym żydowskim gospodarzem.
Żęcie i młócka odbywały się z zachowaniem zasad rytualnej czystości, po czym ziarno zawijano w białe płótno. Było niekrochmalone, gdyż krochmal jest chamecem [3]. Dziadek przynosił tobołek z ziarnem do domu, a następnie umieszczał go w specjalnie wybranym miejscu na strychu chasydzkiej modlitewni – w pobliżu domu cadyka Altera Pechtera Bł.P. Tam własnoręcznie rozkładał ziarno na starannie wypranych białych prześcieradłach, aby właściwie wysuszyć pszenicę. W okresie pomiędzy świętami Purym i Pesach [4], kiedy ziarno zostało całkowicie wysuszone, dziad przystępował do wybierania szumin [5], które również bezwzględnie uznawano za chamec. Chcąc precyzyjnie wypełnić to przykazanie, należało ręcznie zbadać dokładnie całą pszenicę, bo tylko w ten sposób można było mieć pewność, że ani jedno zepsute ziarenko nie znalazło się w ziarnie przygotowywanym na macę.
Następnie pszenicę z wielką ostrożnością przenoszono do domu reb Józefa Lewiego, który uczył starszą młodzież. Reb Józef posiadał żarna, czyli ręczny młyn składający się z dwóch płaskich, kolistych kamieni umieszczonych jeden nad drugim – dolnego nieruchomego, a górnego obracanego ręcznie. I właśnie tam, u reb Józefa Lewiego na ulicy Kawęczyńskiej, odbywało się mielenie, przy którym zwykle pomagałem dziadkowi.
Z czasem doszedłem do wprawy w precyzyjnym wsypywaniu ziarna do otworu w górnym, poruszającym się podczas mielenia kamieniu. Bardzo uważałem, aby broń B-e, nie uronić ani ziarenka, gdyż ziarno to było dla nas skarbem cenniejszym od złota. Otrzymaną ze zmielonego ziarna mąkę zsypywaliśmy na wspomniane wcześniej, koszerne płótno, które związywaliśmy i zanosiliśmy z powrotem, zapewniając szczęście całemu domowi. Następnie uwiązywaliśmy tobołek na gwo¼dziu u powały, żeby dzieci, które mają pełno chamecu na rękach – broń B-e – nie dotknęły go.
Wieczorem, 14 dnia miesiąca nisan, pomiędzy minchą a maariw [6], przed rytuałem wyszukiwania i usuwania z domu resztek chamecu, dwudziestu chasydów z miejscowej modlitewni schodziło nad pobliski potok [7] zaczerpnąć majim szelanu [8] do pieczenia „strzeżonej macy”, trzymając nieużywane, drewniane kubełki w prawej dłoni, a porcelanowe pucharki w lewej. Zanosili wodę do modlitewni, przykrywali ją kawałkami śnieżnobiałego płótna i udawali się na nabożeństwo wieczorne.
Po wieczornym nabożeństwie „wodę, która stoi przez noc” przynoszono do domu reb Altera Pechtera, który sprawdzał, czy nie dostał się do niej ani okruszek chamecu. Ufano, że Reb Alter wraz z rodziną będzie strzegł „wody, która stoi przez noc” jak ¼renicy oka.
Następnego popołudnia, w wigilię Pesach, chasydzi zbierali się w specjalnie do tego celu przeznaczonej piekarni, którą kilka dni wcześniej oczyszczono i wykoszerowano. W piekarni była już „woda, która stoi przez noc” oraz mąka. Z desek złożono długi stół. Z samego rana przyniesiono zrobione z twardego drewna wałki do macowego ciasta. Na miejscu były również drewniane dziurkacze do robienia otworów w macy, jak również piekarskie łopaty służące do wyciągania jej z pieca. Wszystko było gotowe do rozpoczęcia „świętego dzieła” pieczenia macy w wigilię święta Pesach.
Odziani w jedwabne tuniki chasydzi stali z wałkami pod pachą – gotowi do spełnienia przykazania dotyczącego wypieku macy w wigilię Pesach. Niecierpliwie wyglądali dzieży z ciastem, które mieli zagniatać w pośpiechu, wspominając pośpiech, z jakim lud Izraela wychodził z Egiptu.
Reb Chaim Szlezynger zaczerpnął pierwszą porcję ciasta i rozdzielił ją wśród chasydów, którzy zostali poinstruowani, że – zgodnie z prawem religijnym – od zagniatania do wypieku nie powinno upłynąć więcej niż 18 minut. W czasie spełniania owej micwy [9] chasydzi śpiewali Hallel [10] z taką żarliwością, jakiej dziś nie umiemy już sobie nawet wyobrazić.
Kiedy podziurkowane ciasto macowe wchodziło do pieca, wszyscy mobilizowali piekarza wspólnym wołaniem: „Przez wzgląd na przykazanie o macy, wsad¼ macę do pieca!”.
Zakończenie wypieku „strzeżonej macy” świętowano, wznosząc toast „na zdrowie” specjalnie koszerowaną na Pesach śliwowicą i zagryzając jajkiem na miękko. Chasydzi błogosławili sobie wzajemnie słowami: „Gratulacje! B-g da, to samo zrobimy w przyszłym roku! Na przyszły rok w Jerozolimie!”. Każdy dostawał jeden lub dwa kawałki macy jako wynagrodzenie za pracę.
„Strzeżoną macę” zawijano w białe płótno, zanoszono do domów i umieszczano w specjalnym miejscu – tak, aby oddzielić ją od zwykłej macy, którą upieczono około dwa tygodnie wcześniej.
Tak oto, z należną pokorą i trwogą, chasydzi z modlitewni świętej gminy dębickiej wypiekali macę w wigilię święta Pesach.
Ireneusz Socha © 2004
Powyższe tłumaczenie zostało dokonane z
przekładu hebrajskiego oryginału na język angielski (The Baking of Matza
Shmura, tłum. i oprac. Jerrold Landau, http://www.jewishgen.org/yizkor/debica/Dembitz.html). [Sefer Dembic, s. 56, red. Daniel Leibel, Tel Awiw, 1964] za
pozwoleniem Pana Meira Goldmana i The JewishGen Inc. oraz
dzięki życzliwej pomocy Pani Joyce Field i Pana Marca Seidenfelda.
Translated by Ireneusz Socha
Lecz czymże jest sto lat dla ludu o twardym karku, obstającym przy swoich zwyczajach i drżącym na myśl o jakiejkolwiek zmianie, która mogłaby sprowadzić ich dzieci ze ścieżki sprawiedliwości?
Prawdę powiedziawszy, nowe prądy docierały już do Dębicy z zewnątrz, z dużych miast, na przykład ze Lwowa. Dlatego i w naszym mieście zaczęły w końcu kiełkować nasiona haskali. Nagle usłyszano o grupie zwanej Szomer Jisroel (Strażnik Izraela), która chciała unowocześnić żydowską edukację. Kilku młodzieńców zarażonych ideami ducha epoki zastanawiało się nad wprowadzeniem reform w chederze, lecz miało znikomy wpływ na bieg wypadków. Cheder pozostał chederem zachowując swoją tradycyjną metodykę nauczania w formie niezmienionej od XVII wieku. W Dębicy nawet wśród przechrztów nie było, rzecz jasna, ani jednego cywilizowanego Żyda który nie posyłałby dzieci do chederu. Czy wypisanie dzieci z chederu i wysłanie ich do nie-żydowskiej szkoły nie równałoby się z oddaniem potomstwa w ręce gojów, aby ci przerobili je na nie-Żydów? Prawda, że dzieci powinny znać trochę niemieckiego, umieć czytać, pisać i liczyć. Ale do tego nie trzeba było nie-żydowskich szkół. Wystarczyło, że około 12 lub 13 roku życia pouczyły się trochę u Krantza i Liveranta. Taka edukacja pomagała im się stać dobrymi, a nawet bogatymi kupcami. Któraż z najbardziej wpływowych osób w mieście nie wyłączają nas samych chodziła do nie-żydowskiej szkoły? Żydzi w Dębicy myśleli o tej kwestii w ten właśnie sposób i najznamienitsi spośród nich robili wszystko, aby obejść nowe przepisy prawne. Problemem było jedynie to, że rodzice, którzy nie wysyłali dzieci do szkoły publicznej, musieli zapłacić karę, a nie było łatwo oszukać władze. Co prawda, była to gojowska szkoła, gdzie żydowskie dzieci czuły się wyobcowane, ale nie sprowadzano je na manowce, jak w heretyckich szkołach prowadzonych przez nauczycieli-kapłanów żydowskiego pochodzenia lub zgoła trefniaków[2].
Z roku na rok ludzie coraz łatwiej oswajali się z myślą, że trzeba posyłać dzieci do polskiej szkoły, ale jednocześnie coraz mocniej trzymali się starej tradycji chederowej. Dlatego też popołudniami wysyłali dzieci do chederu na naukę zasad judaizmu, której nie było w programie szkoły nie-żydowskiej. Zmiany zachodziły najpierw u bogatszych Żydów, których było stać na to, aby płacić kary i wynajmować prywatnych nauczycieli do domowej nauki przedmiotów świeckich. I tak, stopniowo, rosła liczba żydowskich dzieci w polskiej szkole.
Najpierw zaczęto do niej posyłać dziewczęta, ale z czasem dano za wygraną i posyłano również chłopców. W końcu żydowskie dzieci zaczęły powszechnie uczęszczać do polskiej szkoły, która stała się czymś w rodzaju przedpołudniowego dodatku do popołudniowych zajęć w chederze.
Żydowskie dzieci nie miały łatwo w tej szkole. Opuszczając szkolny dziedziniec, były bite przez młodych gojów, ale to jeszcze nic. Kiedy próbowały oddać, wybuchała prawdziwa wojna. Mali Żydzi, uzbrojeni w proce, stawiali opór w pobliżu budynku sądu. Stąd było łatwiej dobiec do domu lub wezwać pomoc. Goje ustawiali się po drugiej stronie drogi. I zaczynało się strzelanie. O wiele gorsze było bicie po łapach kara wymierzana za najdrobniejsze przewinienie. Ale najgorszy był poczer (pacierz). Żydowskie dzieci nie musiały broń B-e! zmawiać poczera, ale składały dłonie, kiedy chrześcijanie modlili się do swojego B-a. Kiedy nauczyciel zmawiał poczer, goje składali ręce i trzymając krzyże powtarzali modlitwę. W tym czasie Żydzi musieli wstać z ławek, złożyć ręce w modlitewnym geście i trwać w milczeniu. Była to dla nas gorzka cisza, bo czuliśmy się tak, jak gdybyśmy nie mieli swojego B-a.
I kolejna tortura. Do szkoły chodziło dwóch bardzo zasymilowanych Żydów, którzy składali ręce na gojowską modłę. Nie dość, że chrześcijanie obserwowali ruchy ich warg, aby stwierdzić, czy prawidłowo zmawiają modlitwę, to jeszcze po wyjściu ze szkoły naszą dwójką zajmowali się żydowscy koledzy. Oczywiście, z odsieczą przychodzili im goje i zaczynała się bójka
Mimo wszystko, nie sposób zarzucić władzom, że nie dbały o naukę judaizmu. W tym celu wyznaczono bowiem tzw. godzinę religii, podczas której tzw. nauczyciel religii, Jideł Tewel który był również registratorem, a czasami też sekretarzem kahału musiał wpajać żydowskim chłopakom z chederu Zakon boży, czyli polską wersję Pięcioksięgu Mojżesza, najbardziej pobieżnie, jak to tylko możliwe.
Dębiccy Żydzi byliby z pewnością porzucili Torę, gdyby nauczyciel religii, ten bezwstydny człowiek, nie był takim fanatykiem i nie próbował jeszcze bardziej okroić tego już i tak bardzo okrojonego wykładu. Rzecz jasna, miał przy tym pełną świadomość, że taka nauka nie ma żadnego sensu.
Dzieci miały do niego urazę już od pierwszej klasy. Co prawda, nie bił najmłodszych linijką po łapach, jak nauczyciel matematyki, goj Berger. Przeciwnie, był miły dla dzieci jak nauczyciel polskiego Pietruszewski. A jednak popełnił straszny grzech przeciwko judaizmowi i właśnie tego mali Żydzi nie mogli mu wybaczyć.
Szkoła stała na niewielkim wzniesieniu obok kościoła. Był to wielki, dwupiętrowy budynek z dziedzińcem i ogrodem, który sąsiadował zarówno ze szkołą, jak i z kościołem. Uczyły się w nim wszystkie klasy, oprócz pierwszej. Dwa oddziały dla pierwszoklasistów działały w tzw. sztubie, czyli chatce za kościołem. Uczyły w niej zakonnice odziane w ciężkie, brązowe habity i białe, wykrochmalone na sztywno welony z krzyżami na piersi. Były bardzo miłe dla dzieci, nawet dla nas, ale mimo to, że były również piękne, strasznie się ich baliśmy. Całowały chrześcijańskie dzieci po pulchnych rączkach, a na nasz widok tylko dygały i generalnie trzymały się od nas z daleka. Ogólnie rzecz biorąc, cały ten zakątek za kościołem budził nasz niepokój. Z jednej strony znajdował się ogród, z drugiej wysoki kościelny mur. Trzeba było mocno zadrzeć głowę, aby ujrzeć wyłaniającą się zza niego wieżę z krzyżem, który rzucał się cieniem na wszystko wokół. Codziennie liczyliśmy cegły w murze, aby sprawdzić, czy przypadkiem kościół nie zapadł się trochę, gdyż wydawało się nam, że ziemia nie może unieść takiego ciężaru. Bardzo dbaliśmy o to, aby w okolicach sztuby mieć na głowach kapelusze, bo ktoś mógłby nas posądzić, że broń B-e! uchylamy je przed krzyżem. I właśnie ów krzyż spowodował, że tak bardzo nienawidziliśmy nauczyciela religii Jideła Tewela
Krzyż zaglądał do dwóch okien naszej szkółki dla pierwszoklasistów. Żydowskie dzieci nie mogły więc o nim zapomnieć ani przez chwilę. Jeśli chciało się wyglądnąć na zewnątrz i popatrzeć, jak pada śnieg widziało się krzyż; jeśli chciało się popatrzeć na ptaka w locie widziało się krzyż. Przez cały czas. Kiedy nasz nauczyciel religii wchodził do salki lekcyjnej, zdejmował kapelusz i pozostawał z gołą głową. Ale to nie było dla nas dziwne, gdyż my również zdejmowaliśmy kapelusze, wchodząc do klasy. Najgorsze było to, że ledwo siadał, odczytywał obecność i zaczynał nam o czymś opowiadać, to co rusz osuwał się w dół, pod krzesło stojące za katedrą przy oknie i widać było tylko jego buty i marynarkę. Rozpierała nas ciekawość. Schylaliśmy się i zaglądali pod spód, aby sprawdzić, co on tam robi. Aż wreszcie jednemu z nas ukazała się straszna scena: Jideł Tewel wyciągnął flaszkę z zanadrza, wyjął z niej ołowiany korek, przyłożył naczynie do ust i z głośnym gulgotem pociągał jego zawartość. Pił z gołą głową, a tymczasem krzyż zaglądał do środka. To było straszne, straszne! Serca sześcioletnich Żydów cierpiały na widok takiej rozpusty
[Strona 58]
Bowiem jest tak, iż szabasowe modły można odprawić zmawiając pełną melodyjnego piękna modlitwę Jocer ha-meorot[4]. Bo cóż w tym złego? Czyż nie czyni się modlitwy szabasowej bardziej szabasową zmawiając modlitwę codzienną zwłaszcza, jeśli ona sama w sobie stanowi modlitwę szabasową? Czegóż można chcieć więcej studiując święty tekst? W końcu to było to, co reb Ruben robił przez cały tydzień. A czy to jego studiowanie wystarczało dla wypełnienia przykazania? Tylko studiowanie i studiowanie, a co z czynieniem? Oj, Żydzi, Żydzi, studiowanie to nie wszystko. Potrzeba czynów, czynów zatem co powinno się uczynić?
Kiedy Żyd pracuje ciężko, jeżdżąc od targu do targu przez cały tydzień, a wraca do domu, do żony i dzieci, na święty Szabas, to w istocie jest to dla niego chcącego posmakować odpoczynku i spokoju nic innego jak micwa[5]. Ale w jaki sposób ma święcić Szabas ten, który zarabia na życie siedząc w domu i zaznaje odpoczynku i spokoju przez cały tydzień?
Oj, Żydzi, Żydzi, źle być rabim, gdyż on nie może uświęcić nawet Szabasu we właściwy sposób.
Pewnego razu rabi popadł w melancholię. Ale trzeba go zrozumieć, bo w końcu był tym, kim był. A co jeśli nie daj B-g! się rozmarzył, przymknął oczy i rozmyślał o tym, co w górze i o tym, co na dole, kiedy w tym samym czasie w jego domu królowa Szabas w atłasowych pantofelkach wirowała bezszelestnie, bezszelestnie, czekając na jego pełne czułości spojrzenie?
Reb Rubełe borykał się z Szabasem dnia powszedniego i Szabasowością tygodnia już od dzieciństwa kiedy mieszkał w domu swojego ojca, rabiego reb Eliezera z Dzikowa. Był dobrym dzieckiem. Siedział nad Gemarą i Musarem[6] i wprost pożerał Torę. Czuło się, że wyrasta na wielkiego człowieka. Ale w piątkowe wieczory wstępowało w niego coś na kształt ducha buntu. Siedząc przy szabasowej kolacji, zmawiał błogosławieństwo nad kawałkiem chały i zupą rybną, które mu podano, nieobecny duchem. O zmierzchu, kiedy jego matka-rebecyna przynosiła mu talerz z bobem z szabasowej zupy, nawet nie chciał na niego spojrzeć. Był bliski czegoś czegoś co Czekał, aż woźny zapali siedem szabasowych świeczek na świeczniku, a jego ojciec zacznie zmawiać Pieśń nad pieśniami wiersz o tym, jak szechina[7] rozmawia ze Świętym, Który Jest Błogosławiony, czyli Królową Szabas. W takiej chwili wydawało się, że przebywa ona ponownie w domu Króla a nie na wygnaniu. W takiej chwili, dzięki jasności szabasowego światła, wydawało się, że w każdym żydowskim domu jest Kraj Izraela, że w każdym żydowskim domu jest ona Królowa. I że każdy Żyd widzi ją taką, na jaką zasłużył. Panie bogatych żydowskich domów założyły długie kolczyki i przypięły broszki na piersi. Rebecyna, wzór doskonałości, paradowała w swojej chwale. A ciche, niepozorne żony ubogich Żydów wyglądały czarująco, lecz miały łzy w oczach. Jeden tylko Rubełe, syn reb Eliezera, widział Królową Szabas jako Sulamitkę w Pieśni nad pieśniami: ma jofu pemich be-naalajim, jak piękne są twe stopy w atłasowych pantoflach [8] Wokół słyszał jej szept: Niech mnie ucałuje pocałunkami swych ust! Bo miłość twa przedniejsza od wina[9] Lewa jego ręka pod głową moją, a prawica jego obejmuje mnie[10].
Kiedy jego ojciec skończył recytować Pieśń nad pieśniami, a szabasowi kantorzy zaintonowali Przyjdźcie, śpiewajmy[11], Rubełe zaczął kołysać się i tańczyć w jego sztiblu odosobnienia[12]. Był to początkowo niby-taniec, stopniowo przemieniający się w prawdziwy taniec z pasją, taniec dla szechiny, Królowej Szabas i Sulamitki. I pląsał tak i pląsał przez całą piątkową noc, najpierw w sztiblu odosobnienia, a potem w domu nauki swojego ojca po wyjściu wiernych.
Oto, w jaki sposób zwykł był witać Szabas. Swój taniec przed Królową Szabas wykonywał przez wszystkie dni swojego życia. Pląsał i śpiewał w każdy Szabas bez względu na to, czy grzmiało, czy się błyskało. Tańczył nawet w Szabas niedługo po śmierci swojej matki oby spoczywała w pokoju. Miał bowiem przeczucie, że jeśli tego Szabasu powstrzyma się od tańca, spowoduje awelut befarhezja[13]. Miał piękny głos i lubił muzykę, lubił jej słuchać, lecz modły przy pulpicie zostawiał innym. Uważał bowiem, że ten, który śpiewa, staje się zbyt pochłonięty sam sobą i wpada w samozachwyt: Aj, aj, aj, jak ja cudnie śpiewam!. Z tańcem to co innego. Kiedy tańczy się tak, jak on, wszystkie kości powiedzą[14] całkowicie zapomina się o sobie samym. A tym bardziej, jeśli tańczy się z Królową Szabas w obecności szechiny.
Taniec ten przyjął się wśród dębickich Żydów. Pląsać tak razem z rabim, to jak tańczyć w siódmym niebie. Wystarczy się uczepić jego kapoty, a człowiek czuje się wyzwolony ze wszystkich udręk tego ponurego świata. Nawet tu, w tym miejscu, można się poczuć uniesionym do niebios. Po całym tygodniu krzątania się na targach i wystawania w drzwiach sklepów w oczekiwaniu na klientów, mogli nareszcie poczuć Szabas, Królową Szabas, jej wonny oddech.
Aby rabi nie był B-e zachowaj samotny i nie popadł broń B-e w melancholię, w jego domu w każdy piątkowy wieczór zbierała się grupa wiernych, aby pełnić nocną wachtę. Pierwsi szli do niego tuż po spożyciu szabasowej kolacji. Drudzy, po krótkiej drzemce, przychodzili o północy. Ostatnia zmiana przychodziła o trzeciej nad ranem. W ten sposób rabiemu nigdy nie brakowało towarzystwa do tańca.
Od nich, od tych dawnych chasydów, pochodzi wciąż znane w Dębicy powiedzenie i nigun[15]: Tkacz wielobarwnie wyszywający[16] żył jedynie się radując.
Nie brakowało im radości życia to na pewno .
W ostatnich dziesięcioleciach istnienia nie odnotowano żadnych aktów wrogości pomiędzy nimi. Natomiast w XIX stuleciu dzieliła je zaciekła nienawiść. W modlitewni dla prostych nabożeństwa odbywały się podług rytu aszkenazyjskiego, podczas gdy w chasydzkiej modlono się według nusach sfard[18]. Jednak prości Żydzi, zwani prostakes, nie wspominając o misnagdach (otwartych przeciwnikach chasydyzmu), nie zgadzali się na to. Nieustannie występowali przeciwko chasydom, czasami dochodziło nawet do bójek, aż w końcu poszli swoją własną drogą. Dzieci prostych Żydów w owych czasach śpiewały antychasydzkie piosenki, jak np.: Chasyd Loszek, zażyj proszek albo Chasyd Tag, niech cię trafi szlag!. Chasydzi wznieśli wielką drewniana modlitewnię i w niej święcili szabas po swojemu. Żydzi zwłaszcza zaś młodzi mężowie, stołujący się u teściów po to, aby tym łatwiej oddać się nauce przesiadywali całymi dniami w obu modlitewniach. Zwyczaj ten, zwany kestem, jednak powoli wychodził z mody i młodzi mężczyźni stopniowo zaczynali pracę zarobkową. W związku z tym zastępy studiujących w obu modlitewniach znacząco stopniały, a ich miejsce zajęli nauczyciele Gemary, którzy zaczęli prowadzić w nich swoje chedery. Szames reb Benjamin, wraz ze swoimi uczniami, ulokował się w betmidraszu prostych, a Ślepy Eliasz w chasydzkim.
Jedyną rzeczą, która łączyła te dwie modlitewnie, był wspomniany wcześniej parów. Zimą, kiedy zamarzała zbierająca się w nim woda, obok chasydzkiego betmidrasza powstawało prawdziwe lodowisko najlepsze w mieście. Chłopcy przychodzili się tam poślizgać w piątki po szkole, około 11 rano bo w żaden inny dzień tygodnia nie mieli na to czasu.
Na ślizgawce nie było różnic pomiędzy chasydami a prostakami, pomiędzy futrzanymi płaszczami a futrzanymi czapkami, pomiędzy przystrzyżonymi a pejsatymi. Każdy pokazywał to, co umiał. Łyżwy stanowiły wielką sensację. Jeździło się w normalnych butach, przez co wiele dzieci zdzierało sobie podeszwy.
Okna sklepów wielu spośród ich ojców wychodziły właśnie na to lodowisko. Ale to w niczym nie pomagało. Chłopcy uczący się u mełameda z Tarnowa przy rynku wracali do domu inną drogą tak, aby ojcowie nie mogli ich zobaczyć. Przemykali cichcem uliczką obok przytułku, zjawiali się na tyłach chasydzkiej modlitewni obok wychodka, od którego odpadły drzwi i tym sposobem, niezauważeni przez ojców, mogli się trochę poślizgać.
Kiedy któregoś z nas nie było w domu do południa, ojciec wiedział, gdzie nas znaleźć. Wkładał do cholewki brzozową rózgę i kierował swoje kroki ku parowowi.
Na widok zbliżającej się postaci, koledzy krzyczeli: Zelig, Zalmen, wasz ojciec idzie!. A my schodziliśmy z lodu i stawaliśmy spokojnie na skarpie z miną niewiniątek.
Ojciec podchodził i pytał: Co wy tu robicie?. A my odpowiadaliśmy: Nic, patrzymy.. Ślizgaliście się?. My? Nie!. Ale ojciec nie dawał za wygraną. Kazał Zeligowi podnieść nogę i mówił: Patrzcie! To jest dowód na to, że się ślizgaliście!. I w tym momencie brał rózgę i zaczynał ciąć nas po nogach! Po chwili złość mu przechodziła: wyciągał chusteczkę z kieszeni, ocierał nam łzy z oczu i podcierał nosy, dawał każdemu po krajcarze[19], brał za ręce i zaprowadzał do domu.
W drodze powrotnej pytał: Czy widzieliście, żeby wasz dziadek, reb Berysz, kiedykolwiek bawił się na ślizgawce?.
W owym czasie reb Berysz miał 75 lat.
Dla uczciwych Żydów, którzy oprócz przygodnego mijania się na ulicy z nie-Żydami i pozdrawiania ich dzień dobry nie mieli z nimi jakiejkolwiek styczności; dla Żydów, którzy przesiadywali całymi dniami i nocami z nosami utkwionymi w Torze, a nie-żydowskie litery znali jedynie ze stron tytułowych nabożnych ksiąg lub z szyldów na niektórych sklepach język polski nie miał żadnego znaczenia. Żyli bowiem w swoim świecie, a każde spotkanie ze światem zewnętrznym było dla nich bolesne.
Powiadają, że pewnego razu, przed wyborami, starosta wybrał się z wizytą do reb Szmuela rabina Dębicy aż z samych Ropczyc po to, aby zmusić go do głosowania na partię rządzącą. Musiało to być wyjątkowo ważne, skoro arystokracja zdecydowała się nasłać na rabina komisję sanitarną, która podczas swoich inspekcji chętnie nakładała kary za cokolwiek i za wszystko razem.
Owego dnia rabin był bardzo niespokojny. Co chwila, wysyłał chłopców na most nad parowem, aby dali mu znać, czy komisja nie nadjeżdża. Kiedy w końcu wypatrzono zbliżających się jeźdźców, któryś chłopak pobiegł powiedzieć o tym rabinowi. A oto dokładny zapis tego, co się wydarzyło.
Kiedy rabin się o tym dowiedział, ogarnął go strach. Nagle otworzyły się drzwi i w jego domu pojawił się sam starosta w mundurze z epoletami i w towarzystwie swojej straży przybocznej. Rabin wziął krzesło i zaniósł je stojącemu przy drzwiach arystokracie. Kiedy starosta spytał: Jak się pan masz, panie rabin?, ledwie zdążywszy zebrać dawno zapomniane słowa w obcym języku, wypalił: Proszę położyć , resztę dopowiadając gestykulacją. W wielkim zdenerwowaniu zapomniał polskiego słowa siadać. Był to poważny błąd, ponieważ rabin takiego miasta, jak Dębica, powinien umieć posługiwać się językiem polskim na tyle dobrze, aby ukończyć przynamniej czwartą klasę szkoły publicznej.
Tym podobne historie były na rękę dębickim heretykom, którzy uwielbiali sobie również powtarzać opowieść o mowie rabina z okazji urodzin Cesarza. Nie mają oni, niestety, pojęcia o tym, jakie męki przeżywał, próbując ją wygłosić.
Rano, 28 sierpnia, w synagodze zebrał się tłum złożony z elity miasta, Żydów ubranych w najlepsze, szabasowe ubrania (kilku założyło nawet cylindry, a inni nowo uszyte satynowe kapelusze), na specjalnej ceremonii, której przewodniczył rabin wraz ze swoimi pomocnikami i przewodniczącym kahału. Wkrótce w świątyni pojawił nie-żydowski burmistrz miasta, naczelnik urzędu podatkowego wraz z kilkoma finansistami, umundurowany komendant miejscowego garnizonu, trzech żandarmów w pikielhaubach, Harnung komendant policji, sędzia, jak również inni dygnitarze. Rabin wszedł na bimę. Kiedy woźny bożniczy, reb Lejbusz, stuknął trzy razy w pulpit, rabin rozpoczął przemówienie: Mój panie, zostało obwieszczone i ogłoszone, że królestwo obchodzi urodziny. W rozdziale Miszny jest napisane: Módl się o powodzenie władzy, bo gdyby nie strach przed nią, ludzie pożarliby żywcem jeden drugiego[20]. A następnie przetłumaczył ów rozdział Miszny, powtarzając się przy tym kilkakrotnie, a po kilku minutach zakończył przemówienie, nawołując zebranych w te słowa: Niech żyje i będzie wysławiany Cesarz i żandarmeria! Niech wszyscy Żydzi powtarzają za mną: wysławiany! wysławiany! wysławiany!.
Zaraz po przemówieniu, kantor reb Mojsze zaśpiewał pieśń Hanosen teszua[21], a arystokraci podeszli do rabina i podziękowali mu za wspaniałą uroczystość
Rabin spojrzał w oczy złoczyńcom, nie wiedząc, czy żartują, czy mówią prawdę i pomyślał sobie tak: Oj, Gotenju[22], oby pomarli jak najszybciej. Czyż już nie czas, Panie Wszechświata, aby przyszedł Mesjasz?.
Translated by Ireneusz Socha
W połowie XIX wieku w Dębicy zaczęła stacjonować jednostka kawalerii, z której miejscowi Żydzi w niemałej mierze czerpali środki do życia. Rodzina Malterów prowadziła specjalną piekarnię, gdzie pieczono wojskowy chleb (tzw. „komis brojt”). Inni dostarczali mięso, a jeszcze inni obrok. Co więcej, w rodzinach kadry oficerskiej było wielu członków austriackiej arystokracji, którzy stanowili najlepszą klientelę żydowskich sklepikarzy.
Główne koszary mieściły się początkowo w budynku odnajmowanym od Żyda na rynku miasta. Ujeżdżalnia kawaleryjska (rajtszul) zajmowała całą długość pierzei i mieściła się na tyłach rynku. Żydowskie dzieci mieszkające w okolicy spędzały długie godziny, obserwując ćwiczenia je¼dzieckie. Kapitanowie często nasyłali na nie kawalerzystów, aby ci mogli nacieszyć oczy widokiem uciekającej w popłochu pejsatej gromadki.
Ale był taki czas w roku, kiedy to austriaccy oficerowie polegali na dobrej woli żydowskich chłopców z sąsiedztwa. W owym czasie cheder reb Nachuma, zwanego „nauczycielem z Tarnowa”, mieścił się w ubogiej lepiance obok rajtszulu. Zbliżało się święto Pesach, więc uczniowie uczyli się tekstu „Pieśni nad pieśniami” [1] oraz towarzyszącej mu chwytającej za serce melodii. Kiedy wydobywająca się przez otwarte okna pieśń dochodziła uszu kapitanów, przerywali na chwilę ćwiczenia i przystawali pod oknami chederu, aby posłuchać śpiewu. Pomocnik nauczyciela (belfer) zorientowawszy się, że goje lubią tę pieśń, pokazywał chłopcom, aby zaśpiewali głośniej. Nie trzeba było ich dwa razy prosić: z błyszczącymi oczami wznosili radosne pienia: „Szir – pieśń, haszirim – nad pieśniami. Wszystkie pieśni są święte, jednak ta pieśń jest święta wśród świętych. Wszystkie pieśni śpiewał król, lecz tę śpiewał król – syn króla. Wszystkie pieśni śpiewał prorok, lecz tę śpiewał prorok – syn proroka, król – syn króla i mędrzec – syn mędrca…”
To był jedynie początek, a oficerowie zaczęli wrzucać do chederu monety: przeważnie miedziaki, lecz zdarzały się i srebrne. W ten sposób belfer otrzymywał specjalną nagrodę za swój trud. Wówczas następował drugi wers. Jeden z chłopców zaczynał śpiewać, a reszta mu odpowiadała: „Jaszkejni” – „ucałuje mnie”, „miniszikot pihu” – „pocałunkami swych ust” i tak dalej. Kapitanom sprawiał radość widok pejsatych, niesfornych Żydków. Teraz widzieli ich w zupełnie innym świetle: w świetle świętej pieśni – ciepłej i żywej, poważnej i wzruszającej. Toteż znów sypnęli monetami, wznosząc okrzyki aprobaty i prosząc o bis. Był to dzień zwycięstwa małych Mojszków i Szlojmków nad rycerzami i szlachcicami z austriackiej kawalerii.
U schyłku XIX wieku poza miastem, niedaleko Wisłoki, zbudowano nowe, o wiele większe koszary. Kontakty wojska z miastem zostały tym samym znacznie ograniczone, jednak oficerowie przyjeżdżali popołudniami na rynek, zwłaszcza latem, napić się i uprzyjemnić sobie czas w restauracji goja Serednickiego, który zarabiał głównie na tym.
Siadywali przy stolikach wystawionych przed lokalem. Żydowskie dzieci lubiły się przyglądać oficerom, więc ci lubili się zabawiać ich kosztem. Przed wyjściem na świeże powietrze uzbrajali się w garście drobnych monet i syfony z wodą sodową.
Kiedy dzieci podchodziły bliżej, jeden z oficerów obsypywał je monetami. Dzieci zaczynały walczyć o pieniądze, kotłując się na ziemi i wzniecając tumany kurzu. Wyrywały sobie każdy grosz. Na to tylko czekali oficerowie. Kierowali strumienie wszystkich syfonów w miejsce, gdzie kłębiło się najwięcej dzieci... ku wielkiej uciesze dowcipnych kelnerów...
Pochodzący głównie z ludu, prości kawalerzyści nie mogli sobie pozwolić na tego typu zabawy. Gdyby nobliwi przełożeni robili im tylko takie kawały, to nie mieliby właściwie powodu do narzekań. Wystarczało im, gdy mogli dostać tanie papierosy marki „Darma” w pobliskim sklepie. A jednak i żydowskie dzieci miały się okazję odegrać na oficerach. Miało to miejsce w korytarzach żydowskich domostw pomiędzy 19:00 a 21:00, tuż przed wieczorną pieśnią śpiewaną przez straże, która była oficjalną pieśnią całego miasta. Dzieci śpiewały ją z własnymi słowami: „Rajce, jak ją zbijesz, to ci wrzaśnie; jak nie zbijesz, to nie wrzaśnie.”
Powyższe tłumaczenie zostało dokonane z przekładu hebrajskiego oryginału
na język angielski (Memories As Things Were, Daniel Leibel, Portraits From Dembitz: The Barracks, tłum. i oprac.
Jerrold Landau, Page 60).[Sefer
Dembic, s. 62, red. Daniel Leibel, Tel Awiw, 1964].
Translated by Mendel Wilner i Daniel Leibel
Przezwiska pełniły szczególną funkcję w życiu miasta. O bogatych Żydach mówiono, używając takich form, jakich sami sobie życzyli lecz trudno było znaleźć biednego człowieka, który nie miałby przezwiska. Czasami przydomki rymowały się ze sobą, jak w tym przypadku: Alter Skarpak, reb Wolf Petrak, Miriam Kak, Jisroel Hak. Pewna zubożała, prawdziwie nieszczęśliwa rodzina nosiła przezwisko rymujące się wewnętrznie Ożeboże, w którym dodatkowo pobrzmiewał śmiech politowania. Wszystkie przezwiska nadawano z określonych powodów, które jednak szybko odchodziły w niepamięć. Pamiętano wyłącznie same przezwiska.
Istniały również polityczne powody nadawania przezwisk.
Podczas spisu powszechnego w styczniu roku 1911, syjoniści wraz z organizacją Poalej Cyjon namawiali Żydów, aby jako swój język narodowy używany na co dzień wpisywali jidysz a nie polski. Była to bardzo ożywiona kampania propagandowa. Przeciwko temu wystąpili chasydzi, na czele z rabinem miasta, którzy zapewniali: Nie potrzebujemy jidysz! Jeśli starosta chce, aby wpisywać gojisz[23], to niech będzie gojisz!.
Do domu pewnego Żyda imieniem Mojsze zawitało dwóch nie-żydowskich rachmistrzów spisowych wraz z policjantem w roli ochroniarza. Rozłożyli na stole olbrzymi kwestionariusz i przystąpili do spisywania Żydów. Mojsze nie mógł zrozumieć, o co go pytają. Jako stały bywalec chasydzkiej modlitewni, znał nie więcej niż dziesięć słów po polsku. Jednak dobrze pamiętał, co nakazał mu rabin: Powinieneś wpisać gojisz!. Za oknem stali chłopcy, wykrzykujący: Jidysz! Jidysz!, ale Mojsze nie dał się wprowadzić w błąd. Na pierwsze pytanie o nazwisko odpowiedział poprawnie. Spytany o datę urodzin, również udzielił odpowiedzi zgodnej z prawdą. Lecz kiedy spytano go o język potoczny, wypalił bez zastanowienia: Kakalik!. Zapewne chodziło mu o słowo katolik. W rezultacie jeszcze wiele lat po tym wydarzeniu zwracano się do niego per Mojsze Kakalik.
Mendzie (Mendel) Leibel zagorzały działacz syjonistyczny otrzymał przydomek Chłopak podczas wyborów do austriackiego parlamentu. Było to w sam dzień wyborów. Przy wejściu do lokalu obwodowej komisji wyborczej stali policjanci i żandarmi mając baczenie, żeby wstęp mieli jedynie uprawnieni wyborcy. Ale któż zabroniłby wstępu tak znanej postaci, jak Mendel Leibel, który ciągle wchodził i wychodził pilnując, aby żydowscy wyborcy zagłosowali tak, jak powinni? Starosta ropczycki, który przebywał w Dębicy, ujrzał, że gołowąs panoszy się w lokalu niczym gospodarz, więc spytał: Kto jest ten chłopak?. I w taki właśnie sposób Mendel Leibel został Chłopakiem.
Niektórzy dostawali przydomki od ról, jakie odgrywali w purimszpilach[24] za młodu. Jeden z Finków rzemieślnik i członek zarządu gminy żydowskiej w Dębicy nosił przezwisko Kaiser, ponieważ niegdyś zagrał króla w sztuce purimowej. I coś w tym było, gdyż zawsze nosił ładną, atrakcyjnie przyciętą brodę i zachowywał majestatyczną postawę
Przetłumaczył z języka angielskiego, opracował i opatrzył przypisami:
Ireneusz Socha
© 2012
|
JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of
the translation. The reader may wish to refer to the original material
for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.
Dembitz, Poland Yizkor Book Project JewishGen Home Page
Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 18 Jul 2014 by LA