|
[Strona 41]
{Fotografia na środku s. 41 po lewej Reb Chaim Mahler}
[Strona 42]
Podczas politycznej walki o reformy wyborcze, syjoniści w Austrii podobnie jak członkowie Poalej Cyjon[1] wystąpili z żądaniem utworzenia osobnej komisji wyborczej dla mniejszości żydowskiej, po pierwsze, w celu zapewnienia populacji żydowskiej pełnej reprezentacji w austriackim parlamencie, a w szerszym sensie po to, aby potwierdzić istnienie narodowości żydowskiej, a tym samym domagać się prawa do samostanowienia narodu żydowskiego.
Inicjatywa ta nie miała nawet najmniejszej szansy powodzenia. Przeciwko niej stanęła bowiem nie tylko burżuazja wywodząca się ze wszystkich grup etnicznych ze wszystkich krajów pod panowaniem austriackim, ale również i to nie w najmniejszym stopniu socjaldemokraci, którzy uważali tę inicjatywę za przejaw narodowego separatyzmu. Tym niemniej była to dobra okazja, aby rozpocząć kampanię propagandową szerzącą żydowskie idee nacjonalistyczne.
Co jeszcze istotniejsze, powszechne wybory do austriackiego sejmu wykorzystano jako szansę przedstawienia szerokim masom żydowskim idei nacjonalistycznych jako rozwiązań palących problemów bieżących. Wszędzie organizowano demonstracje wywołujące żywą reakcję wśród ludności żydowskiej. Podczas nich zachęcano Żydów do głosowania na kandydatów o poglądach nacjonalistycznych. Niektóre demonstracje organizowano w okręgach wyborczych, gdzie syjoniści nie mieli najmniejszych szans na elekcję. Podczas pierwszych wyborów do wiedeńskiego parlamentu w okręgu dębickim o mandat nie ubiegał się żaden Żyd, w związku z tym nie było odpowiedniej masy krytycznej. Miejscowa partia rządząca, na której czele stali konserwatywni arystokraci, wysunęła kandydaturę księdza Pastora z Biecza. W swoich przemówieniach Pastor gorzko drwił z Żydów i reprezentował jawnie antysemickie sympatie. Jego rywalem był Stanisław Dym, sekretarz dębickiego sądu, którego wspierali polscy liberałowie i niektórzy Żydzi, w tym prawnik Fishler. Kiedy Dym poniósł w wyborach sromotną klęskę, nie pozostało to bez wpływu na położenie zawodowe Fischlera.
Dr Fishler nigdy nie był syjonistą. Początkowo popierał burmistrza Zauderera żyda nawróconego na chrześcijaństwo, właściciela jedynej apteki w mieście. Kiedy jednak doszło pomiędzy nimi do nieporozumień, podczas wyborów gminnych na burmistrza miasta większość Żydów zagłosowała na Fischlera. Rząd Galicji natychmiast wystąpił przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Gubernator lwowski oprotestował wynik i zażądał rozpisania nowych wyborów.
Tymczasem dębiccy arystokraci zorganizowali wielki bal, na który zaproszono między innymi dwóch oponentów wspomnianych wyżej: aptekarza-przechrztę oraz żydowskiego prawnika.
Kiedy już rozweseliło się serce króla[2], kilku szanownych gojów próbowało ich ze sobą pogodzić. Zaprosili dr Fishlera na spotkanie z Zaudererem i czekali, co z tego wyniknie. Dr Fischler wyciągnął rękę na zgodę, lecz przechrzta odwrócił się do niego tyłem Całe miasto trzęsło się od śmiechu. Ten epizod zapewne na wiele lat zniechęcił dr Fischlera do aktywności społecznej.
Żydowski kandydat z okręgu dębickiego wystartował dopiero do drugich wyborów do austriackiego parlamentu w roku 1911. Był to syjonista dr Sirop z Nowego Sącza. Nie było kandydata socjalistów, a kandydatem partii rządzącej był prof. dr Jaworski. Miejscowi syjoniści, z Poalej Cyjon na czele, rozpoczęli szeroko zakrojoną akcję propagandową we wszystkich miejscowościach powiatu dębickiego. Na demonstracjach wystąpili publicznie syjoniści z Dębicy: Kuba Nichthauser, Dintenfas[3], Efroim Rakower i dr Piltser; a sposród członków Poalej Cyjon: Mendel Wilner, Mojsze Wurtzel i młody student Pinchas Laufbahn. Rabbi Szmuel Horowitz i chasydzi, wraz z członkami ruchu Mahazike ha-Dat[4] w całej Galicji, głosowali jednogłośnie za kandydatem rządu konserwatystą dr Jaworskim.
Początkowo kandydat syjonistów nie miał widoków na elekcję, gdyż Żydzi nie mieli większości głosów w miejscowym okręgu wyborczym. Co więcej, wpływ ideologii syjonistycznej we wszystkich miejscowościach powiatu oprócz Dębicy, którą uważano już wtedy za ostoję syjonizmu był wówczas minimalny, a do tego dochodziła zdecydowana i nieustępliwa opozycja ze strony chasydów. Ci umierali ze strachu przed świecznikami (jak nazywano milicjantów noszących hełmy z metalowymi szpicami) i w gruncie rzeczy nie mieli ochoty zadzierać z erarem (w Austrii erar oznaczał cesarski skarbiec i urząd podatkowy, a w małych miejscowościach rząd Austro-Węgier). Ktokolwiek prowadził kampanię przeciwko kandydatowi partii rządzącej lub co gorsza publicznie ogłaszał, że zagłosuje przeciwko rządowi, narażał się na niebezpieczeństwo, wyższe podatki lub inspekcję sanitarną, co wiązało się z karą pieniężną lub nakazem wybudowania odpowiedniej ścianki działowej. Galicyjskie inspekcje sanitarne zostały uwiecznione w popularnej żydowskiej rymowance: Arn, barn, bokser, ojfn sztejt a doktor untn sztejt a fas, cejn gulden knas.[5]. W konsekwencji kręgi syjonistyczne sparaliżował strach, zwłaszcza wówczas, gdy starosta ropczycki przybył osobiście do miasta, aby upomnieć syjonistów. Starosta, dr Heller, spolonizowany Niemiec, zażądał, aby komitet wyborczy (jak wówczas nazywano organizację syjonistyczną w mieście) zaprzestał kampanii na rzecz dr Siropa, gdyż w innym razie nie pozwolimy, aby nazwisko waszego kandydata pojawiło się na karcie do głosowania. Dr Piltser i Mendel Wilner wyrazili stanowczy protest, za co otrzymali surową karę. Władze wyświadczyły Wilnerowi specyficzną przysługę: dostał wezwanie do stawienia się przed komisją poborową, gdzie usłyszał, że jest zdolny do służby wojskowej, w wyniku czego został zaciągnięty do austriackiej armii i odsłużył 5 lat od roku 1913 do końca I wojny światowej w 1918.
Tymczasem wśród dębickiej młodzieży wrzało. Żydowski agitator, który przybył do miasta, aby działać na rzecz profesora Jaworskiego, był zmuszony honorowo się wycofać. Był to niejaki dr Margolis z Krakowa. Po wyjściu z pociągu w Dębicy, człowiek ten nie mógł wynająć żadnej dorożki, gdyż wszystkie były zajęte, a pewien młody człowiek (Mendel Wilner) wręczył mu list powitalny, który z pewnością nie przyniósł mu radości. Margolis musiał zatem dotrzeć do centrum miasta na piechotę otoczony przez żydowską młodzież, która wykrzykiwała pod jego adresem niewybredne epitety, jak np.: Mosiek, żydowski zdrajca itp.
W Dębicy odbyły się liczne demonstracje, m.in. w Prostn besmedresz[6]. Znani galicyjscy mówcy ludowi wzruszali ludzi do łez. I w ten oto sposób kandydat syjonistów, wbrew staraniom rabinów i starosty, zdobył większość głosów ludności żydowskiej w tym okręgu wyborczym, który oprócz Dębicy obejmował Pilzno, Ropczyce, Brzostek, Jasło, Kołaczyce i Gorlice.
[Strona 43]
Translated by Ireneusz Socha
Po dziś dzień pamiętam uroczystość upamiętniającą drugą rocznicę śmierci dr Herzla, która została zakłócona przez grupę chasydów pod wodzą rabbiego Szmuela Horowitza. Byłam wówczas w nielicznej grupie dziewczynek, które w czasie trwania uroczystości rozdawały przybywającym czarne opaski oraz nosiły puszki, kwestując wśród zebranych w synagodze.
Ta grupa weszła w skład kobiecej organizacji syjonistycznej Dwora (Debora), które utworzyłyśmy tego samego roku z inicjatywy Judeła Bornsteina. Należały do niego: Rywka i Małka Bornstein, Tauba, Cyla i Sala Eisen, Doba Gewirtz, Tonka Dintenfas (Tintenfas?), Pani Zilberman; Gołda Kriger; Fradla Toy (Tahoi?); Ruchama Grünspan, Anna Bras, Mania Wurtzel, Sala Mahler, Bincie Leibel, Bronka Nichthauser, Frydsie and Rachel Sapir itd.
Prawie w tym samym czasie Jehuda Bornstein założył stowarzyszenie uczniowskie Geulah, do którego należeli: Iser Dintenfas (Tintenfas) oraz Marek, Kuba i Moryc Brasowie uczniowie szkoły średniej. W późniejszym okresie w jego skład weszli uczniowie spoza Dębicy, którzy uczęszczali do miejskiego liceum: Mojsze Bergner i Gabel z Radymna, Vistraykh (Wiestreich) i bracia Potascher, Taytlboym (Teitelbaum) z Jarosławia oraz kilku innych potomków Dintenfasów oraz nauczycielskiej rodziny Liverantów-Blumenkrantzów.
Tarnowska syjonistyczna młodzież szkolna przyjeżdżała do Dębicy pomagać swoim kolegom w odrabianiu zadań.
Nazwę Dwora wybrał Judeł Bornstein. Obowiązywała wówczas zasada mówiąca, że kobiece stowarzyszenia syjonistyczne powinny przybierać nazwy od imion biblijnych bohaterek, np. Rut, Miriam, Judyta itp.
Często organizowaliśmy przyjęcia i wieczorki, prowadząc w sumie wesołe życie towarzyskie.
Jednak równocześnie wciąż dochodziło do kłótni pomiędzy nami a naszymi rodzicami, którzy nie mogli się pogodzić z tym, że w naszych stowarzyszeniach dziewczyny mają kontakt z chłopakami. W wielu domach rozgrywały się na tym tle prawdziwe tragedie.
Tego typu problemy towarzyszyły Dworze na każdym kroku. Latem zbieraliśmy się w lesie za miastem, zimą u Bornsteinów niedaleko dworca kolejowego. Dlatego pobożni Żydzi rozgłaszali na nasz temat rozmaite plotki, które miały negatywny wpływ na opinię pewnej grupy rodziców o naszych stowarzyszeniach. Gdyby nie te plotki, to nie mieliby pewnie nic przeciwko temu, aby ich dzieci należały do syjonistów.
Pamiętam, kiedy Fejgełe Kriger pobożna i zacna kobieta trudniąca się nawlekaniem pereł i robieniem bindes (perłowych ozdób naszywanych na opaskach noszonych przez ortodoksyjne kobiety zamiast peruczek), pewnej niedzieli przyszła do Bornsteinów i wtargnęła do pokoju, gdzie miałyśmy odczyt nt. historii syjonizmu. Zamierzała odciągnąć od stowarzyszenia swoją wnuczkę Gołdę (sierotę, którą wychowywała). Zauważywszy, że w pokoju znajduje się 20 dziewcząt i nie ma ani jednego chłopaka, Fejgełe dokładnie przeszukała każdy zakamarek i nie chcąc zawstydzić wnuczki wyjaśniła, że była w pobliżu i zajrzała tu jedynie po to, aby spytać, kiedy Gołdełe wróci do domu.
Gołda i my wszystkie drogo zapłaciłyśmy za tę wizytę, lecz miałyśmy przynajmniej to szczęście, że tego dnia nie było z nami chłopców. Po tym epizodzie emocje opadły na jakiś czas, dzięki czemu mogłyśmy nadal prowadzić naszą działalność, aż w końcu znalazłyśmy nasze własne miejsce spotkań.
W tym samym czasie z inicjatywy Judeła Bornsteina powstała biblioteka zawierająca pozycje w języku jidysz, polskim i niemieckim. Bibliotekarzem został Kopl (Kuba) Nichthauser, a po jakimś czasie Gołda Kriger. Z biblioteki tej korzystała prawie cała dębicka młodzież, póki miejscowy oddział Poalej Cyjon nie utworzył własnej.
W roku 1907, znów dzięki staraniom Jehudy Bornsteina, w Dębicy utworzono delegaturę organizacji Haszachar[7], której wpływy rozprzestrzeniły się w wielu galicyjskich miastach i miasteczkach, a której członkowie rekrutowali się spośród chłopców z domów nauki. Członkami dębickiego Haszacharu byli: Jicchok Laufbahn, Jehuda Bornstein, Efroim Rakower, Mendel Leibel, Majer Sapir, Szlojme i Mojsze Wurtzelowie, Szlojme Dar, Mosze Taub, Mosze Taub (drugi o tym samym nazwisku) dziś rolnik w izraelskim moszawie Kfar Yehezkel, Wulwik, Gedaliahu Siedlisker i inni, których nazwisk już nie pamiętam. W okresie święta Paschy w roku 1908 Bornstein zorganizował pierwszą ogólnokrajową konferencję Haszacharu w sali głównej hotelu swoich rodziców w Dębicy.
Prawdę mówiąc, pomimo że Dwora nosiła miano kobiecej organizacji syjonistycznej, to początkowo zapisywały się do niej wyłącznie młode dziewczyny, właściwie nastolatki. W większości przypadków, kiedy któraś z nas wychodziła za mąż, to wyjeżdżała z Dębicy wraz z mężem. W związku z tym, działalność w organizacji kontynuowało tylko kilka dziewcząt, które zostały w mieście.
Musiałyśmy poszerzyć zakres naszej działalności w taki sposób, aby zamężne członkinie mogły mieć w niej swój udział. W Niemczech, pod kierownictwem pani doktorowej Rupin, został utworzony Związek Kobiet Na Rzecz Pracy Kulturalnej w Palestynie. Była to by tak rzec matka dzisiejszej Międzynarodowej Syjonistycznej Organizacji Kobiet[8]. Działalność związku polegała głownie na zbieraniu pieniędzy na pracę społeczno-kulturalną w Ziemi Izraela: zakładanie sierocińców, pomoc medyczną itp. W tym właśnie celu, w różnych miastach w Galicji, tworzono syjonistyczne komitety kobiet. Dębica nie odstawała pod tym względem od reszty. Aby uniknąć sytuacji, w której nasza organizacji mogłaby się zamienić w klub starych panien, przekazałyśmy stery stowarzyszenia w ręce pani doktorowej Fischlerowej, co w efekcie zapewniło nam większą popularność. Ja, nawet w późniejszych latach po opuszczeniu Dębicy i osiedleniu się w niemieckim Wiesbaden, pozostałam ściśle związana z działalnością syjonistyczną.
Dwora od samego początku zajmowała ważne miejsce wśród dębickich organizacji syjonistycznych. W roku 1910 (kiedy nie byłam już w Dworze i zostałam członkinią bardziej popularnego stowarzyszenia dziewcząt Chawacelet[9]), Lokal Komitee (czyli miejscowy komitet syjonistyczny działający wówczas w sferze języka niemieckiego[10]) wpisał Dworę do Złotej Księgi Funduszu Narodowego Na Rzecz Izraela dla uczczenia piątej rocznicy powstania naszego stowarzyszenia. Wykorzystując nadarzająca się okazję, stowarzyszenie zwane z niemiecka Kaufmännischer (dziś powiedzielibyśmy sochrim, czyli kupieckie) sprowadziło na odczyt Chaima Neigera[11] znanego przywódcę syjonistycznego z Tarnowa. W związku z tym zorganizowano uroczyste zebranie poprzedzone przemowami powitalnymi. Obok głównego prelegenta, czyli Chaima Neigera, wystąpili przedstawiciele wszystkich organizacji syjonistycznych działających w mieście, w tym ja w imieniu Chawacelet oraz Naftali Shnier z ramienia Poalej Cyjon. Pamiętam, jak ucieszyła Chaima Neigera moja mowa wygłoszona w jidysz, ponieważ pozostałe kobiety na tym zebraniu przemawiały po polsku.
Rozmawiałam o tym z grupą przyjaciół: Jicchokiem Laufbahnem, który dopiero co wrócił z podróży do Ziemi Izraela, Pinchasem Laufbahnem, Mojsze Bergnerem, Gabelem oraz kilkoma członkami Poalej Cyjon, jak Mendel Wilner i Naftule Shnier. Wspólnie postanowiliśmy utworzyć stowarzyszenie dziewcząt przy Poalej Cyjon. Jicchok Laufbahn zaproponował nazwę Chawacelet (w Ziemi Izraela wychodziła gazeta pod taką nazwą). O powstaniu nowej organizacji poinformowałam kilka dobrych, bliskich przyjaciółek: Fradlę Toy (Tahoi) późniejszą żonę Mendela Wilnera, Sorę Dar i moją młodszą siostrę Rechę. Razem podjęłyśmy się misji poprowadzenia Chawacelet.
Aby pozyskać członkinie do naszej nowej organizacji, zagadywałyśmy dziewczyny na wszystkich ulicach miasta. Była to ciężka praca. Rodzice za nic w świecie nie chcieli się zgodzić na to, aby ich córki należały do naszego stowarzyszenia. W domach nauki wrzało. Dziewczęta, które do tej pory grzecznie siedziały w swoich domach i nie wykazywały najmniejszego zainteresowania obcymi sprawami, nagle zaczęły uczęszczać na odczyty (fortrege[12]), przynosiły i czytały książki i zaczęły się włączać do dyskusji i pytać, dlaczego nie mogą wyjść z domu i dowiedzieć się, co dzieje się w świecie. To była najprawdziwsza rewolucja.
Organizowałyśmy odczyty i wieczorki, działając ręka w rękę z członkami Poalej Cyjon. Otrzymywałyśmy mocne wsparcie dla naszych działań z siedziby głównej tej partii we Lwowie, która od czasu do czasu przysyłała do nas swoich prelegentów. Kilkakrotnie gościłyśmy nawet Berla Lockera[13], ówczesnego sekretarza tej partii oraz redaktora partyjnej gazety Jidyszer Arbeter (Żydowski robotnik).
Chawacelet odniosły wielki sukces i zrobiły wiele dla podniesienia poziomu kulturalno-społecznego dębickiej młodzieży.
Naszą działalność przerwał dopiero wybuch I wojny światowej w 1914 roku. Kilka lat później zaczęłyśmy współpracę na nowo tym razem w innej formie.
Musiało upłynąć dziesięć lat, żeby znalazł się śmiałek, który złamał w Dębicy ten rabinacki zakaz. Był to nie kto inny, jak Jicchok Laufbahn, prawnuk reb Iciełe Dajna. Wówczas, w roku 1908, nie istniała jeszcze w mieście grupa Hechaluc[18] czy organizacja syjonistyczna. W kraju i w świecie wciąż odnoszono się do idei pionierskiej alii[19] z chłodnym dystansem. Nie zwracając uwagi na fakt, iż praktycznie bez śladu rozwiała się nadzieja, że syjonizm osiągnie swoje cele poprzez negocjacje dyplomatyczne z Turcją i innymi mocarstwami, większość zwłaszcza młodych ludzi bez środków do życia wciąż wyznawała starą koncepcję traktującą infiltrację (czyli powolną nielegalną imigrację do Ziemi Izraela) jako nieproduktywną. Cóż jednak mieli zrobić ci biedni ludzie, skoro tam nie było dla nich pracy. W rezultacie wracali do kraju, mówiąc o syjonizmie jedynie w kontekście wstydu i hańby. Podobne myślało kilku starszych, mających decydujące słowo syjonistów. Młody człowiek, który mimo wszystko pragnął wyjechać do Ziemi Izraela, był osamotniony w poglądach i nie mógł oczekiwać praktycznie żadnej pomocy. Sam musiał zadbać o pokrycie kosztów podróży i utrzymanie swojego wyjazdu w najgłębszej tajemnicy przed rodzicami. O wszystkim wiedzieli jedynie jego najbliżsi znajomi. Mimo iż często sami nie pochwalali wyjazdu, to jednak milczeli, by potem wysłuchiwać gorzkich wyrzutów rodziców przyjaciela, który wyjechał. Z tego powodu organizacje syjonistyczne często nie chciały się angażować w podobne sprawy. Poza tym nie było łatwo zebrać pieniądze na wyjazd, choć niektórym udawało się dotrzeć do Ziemi Izraela za kilkadziesiąt koron. Najodważniejsi młodzieńcy wybierali się w podróż nie mając nawet tyle. Byle by dotrzeć do Wiednia! W Wiedniu, przy Türkenstraße pod numerem 13., znajdowała się siedziba organizacji syjonistycznej, gdzie wcześniej czy później, po okresie nadzwyczaj oszczędnego życia na własną rękę, można było otrzymać fundusze niezbędne na pokrycie podróży do Jaffy. Prawdę powiedziawszy, pieniędzy tych nie dostawało się tak szybko. Najpierw bowiem starano się przekonać rozgorączkowanego młodzieńca, że powinien wrócić do domu. Żądano odpowiedzi, dlaczego wybiera się do Ziemi Izraela bez środków utrzymania. Było mało prawdopodobne, że znajdzie tam pracę. O wiele bardziej prawdopodobne było natomiast to, że będzie musiał się podjąć bardzo ciężkiej pracy fizycznej. Ostatecznie jednak odstawiano ochotnika do Triestu, okrętowano i tym sposobem miano go z głowy.
Jednak, mimo tych wszystkich utrudnień, alija młodych ludzi z Galicji w owym czasie znacznie wzrosła. Istniały dwa źródła tego faktu: Poalej Cyjon oraz Haszachar.
Jicchok Laufbahn jako jeden z pierwszych członków Haszaharu postanowił opuścić dom rodzinny i dokonać alii. Prawdopodobnie jego ojciec by się na to zgodził, lecz Jicchok nawet nie próbował go o to prosić. W sobie tylko wiadomy sposób zebrał sumę potrzebną na wyjazd i powiadomił rodziców o swojej podróży dopiero wtedy, kiedy dotarł do Triestu. Z chwilą, kiedy Laufbahn zrobił wyrwę w murze obojętności i strachu, inni poszli jego drogą. Jego listy z Ziemi Izraela do towarzyszy w Dębicy przyniosły spodziewany efekt. Mieli pełną świadomość, że Ziemia Izraela nie jest krainą miodem płynącą, i że czeka tam na ich wiele ciężkich prób, lecz mimo to postanowili podjąć ryzyko.
Po Jicchoku Laufbahnie z Dębicy do Ziemi Izraela wyjechał Hersz Wolf (Cwi Wolf), niech spoczywa w pokoju, który zmarł w Hajfie dwa lata temu[20] w wieku 67 lat. Jako trzeci z kolei wyjechał Mosze Taub, który zniknął nagle i dopiero po dłuższym czasie dał znać, gdzie się znajduje. Po przybyciu do Ziemi Izraela, Hersz i Mosze przyłączyli się do organizacji Haszomer[21]. Po pewnym czasie Mosze Taub, wraz z liczną grupą szomerów, przeniósł się do wioski Kfar Jehezkel, jako jeden z pierwszych osadników w Dolinie Jezreel (Ezdrelon). Cwi Wolf, który jeszcze w Dębicy interesował się problematyką rolną i dawał nam wykłady na ten temat, był przez wiele lat muchtarem[22] kibucu Bet Alfa, a następnie znaczącym administratorem Żydowskiego Funduszu Narodowego[23] w północnym Izraelu. Cwi dzięki rozległej wiedzy na temat arabskiej kultury i obyczajowości oraz relacji z Arabami, odgrywał kluczową rolę w położeniu podwalin Funduszu Narodowego w tej części Ziemi Izraela.
Jicchok Laufbahn który już w młodości odznaczał się ostrym i kąśliwym stylem pisania (patrz: listy z Dębicy publikowane w krakowskim piśmie Jud oraz w dwóch seriach artykułów Mehaka le-Hatam and Mehatam le-hakha we lwowskiej gazecie codziennej w języku jidysz Lemberger Togblat) był krótko robotnikiem w Rehowot[24], a następnie został członkiem zespołu redakcyjnego hebrajskiej gazety Ha-Cwi[25]. Po pewnym czasie jako redaktor organu partii, do której wstąpił, czyli Hapoel Hacair stał się jednym z najbardziej znanych liderów tej organizacji w Izraelu.
To byli trzej pierwsi olimi, którzy wyjechali z Dębicy do Kraju Izraela.
Następnym był Mojsze Shtrik. On również najpierw przepadł bez wieści, a w mieście aż huczało od plotek. W związku z jego zniknięciem musiałam wysłuchać wiele przekleństw od jego narzeczonej, która należała do Chawacelet. Podejrzewała, że wcześniej znałam jego plany. Był to w swoim czasie poważny cios dla Chawacelet.
Następnym olehem z Dębicy był Mojsze Bergner, który w istocie pochodził z Radymna, lecz tak bardzo zrósł się z naszym miastem, że uważaliśmy go za ziomka.
Bergner brat znanego pisarza Melecha Rawicza[26] uczęszczał do dębickiego gimnazjum i był sercem i duszą uczniowskiej organizacji Geula. Wywierał wielki wpływ na dębicką młodzież zarówno dzięki swoim talentom, jak i porywczemu temperamentowi. Miał ekstatyczną osobowość. Pewnego razu, kiedy jego towarzysze zebrali się w jego pokoju i zaczęli śpiewać, nagle wziął butelkę alkoholu, wylał go na podłogę tak, aby powstał krąg, i podpalił. Potem wskoczył do środka płonącego kręgu i zaczął tańczyć jeden z ludowych tańców izraelskich. Był człowiekiem inspirującym innych swoimi słowami i swoją zaraźliwą radością.
Po ukończeniu pisemnego egzaminu maturalnego, nie podszedł do egzaminu ustnego, lecz w nagłym porywie postanowił wyjechać do Ziemi Izraela, aby dać się wciągnąć w pogoń za dyplomem. Zapragnął zostać robotnikiem w Erec Jisroel. Nikt z przyjaciół nie umiał mu tego wyperswadować. Bergner chciał spalić za sobą wszelkie mosty łączące go z diasporą. Nie chciał nawet pieniędzy na drogę od swojej rodziny w Radymnie. Zamiast tego najpierw wyjechał do Rozwadowa, gdzie zdobył potrzebne fundusze, udzielając prywatnych lekcji. Dopiero potem wrócił do swojej rodziny.
Wyjechał do Izraela w roku 1911. Został szomerem i robotnikiem. Ciężka praca i skrajnie trudne warunki życia spowodowały, że podupadł na zdrowiu. Jego niespokojny duch nie pozwalał mu jednak zapuścić korzeni w jednym miejscu, dlatego Bergner zaczął wędrować po całym kraju, nieraz stając w obliczu śmiertelnie groźnych sytuacji. Właśnie w owym czasie Bergner wszedł wraz z przyjacielem na szczyt góry Hermon[27], mimo iż groziło to utratą życia. Jego błyskotliwe opisy owych wędrówek ukazały się drukiem w syjonistycznym tygodniku Woschod wydawanym we Lwowie.
Jako obywatel Austro-Węgier, został powołany do wojska w momencie wybuchu I wojny światowej w roku 1914. Był oficerem w armii tureckiej (otomańskiej). Po wojnie schorowany, wyczerpany i pełen wątpliwości przyjechał odwiedzić swoich rodziców, którzy w owym czasie mieszkali w Wiedniu. I tam zginął śmiercią tragiczną.
W tym samym czasie, podobnie jak moje najlepsze przyjaciółki, ja również nosiłam się z zamiarem wyjazdu do Erec Jisroel. Lecz nie miałam w sobie takiej hardości ducha, która pozwoliłaby mi przejść obojętnie nad ogromem smutku i żalu, jaki mój wyjazd niechybnie sprawiłby moim rodzicom i całej rodzinie. Chwilowo zatem dałam za wygraną i obmyślałam nowy plan wyjazdu, który nie łączyłby się ze sprawianiem przykrości moim najbliższym, których kochałam ponad życie.
Kiedy wraz z moim przyjacielem i mężem Jehudą Bornsteinem opuszczałam Dębicę w lutym 1914 roku, postanowiliśmy dotrzeć do Izraela najszybciej, jak to tylko możliwe. Jednak wybuch wojny pokrzyżował nam plany i dopiero w roku 1924 mogliśmy zrealizować marzenie naszego życia.
[Strona 47]
Translated by Ireneusz Socha Moje wspomnienia na temat syjonizm w Dębicy sięgają lata 1904 roku. Byłem wówczas zbyt młody nawet na to, żeby przystąpić do bar micwy[28]. To było niedługo po śmierci dr Herzla[29]. Pewien młodzieniec przybył do Dębicy i poznał się z grupą miejscowej młodzieży gimnazjalistami, i razem z nimi założył stowarzyszenie syjonistyczne. Siedziba ich organizacji mieściła się w domu Altera Gewirtza w pobliżu synagogi. Właśnie tam zorganizowali uroczystość upamiętniającą dr Herzla. Przez krótki czas stowarzyszenie prowadziło regularną działalność taką, jak prelekcje i wspólne śpiewanie Hatikwy[30].
Gdy w synagodze odbywało się nabożeństwo, w jej przedsionku zwykle trwała kłótnia na temat syjonizmu i socjalizmu. Kilku młodzieńców, którzy pracowali w Tarnowie i wracali do Dębicy na szabat, liznęło trochę wiedzy na temat socjalizmu i przywiozło ją ze sobą do rodzinnego miasta. Za to syjonizm był u nas znany dużo wcześniej.
Pewnego pogodnego poranka, kiedy wierni wchodzili do synagogi, wszystkie okna w siedzibie naszej organizacji zostały wybite, a ona sama została rozwiązana i przestała istnieć.
W drugą rocznicę śmierci dr Herzla, kilku gimnazjalistów i studentów zebrało się, by zorganizować komitet, w skład którego wchodziła grupa postępowych właścicieli nieruchomości, jak Jehuda Bras, Manek Geshwind, Herman Wurtzel oraz o ile dobrze pamiętam Szemaja Widerspan. Pierwszy punktem porządku obrad było zorganizowanie uroczystości ku czci dr Herzla. Tym razem ceremonia ta miała się odbyć w synagodze. Ponadto, zaproszono prelegenta z Krakowa, nikomu bliżej nieznanego doktora. Owego dnia, przed nabożeństwem popołudniowym[31], członkowie komitetu wraz z kilkoma młodymi ludźmi weszli do synagogi w odświętnych strojach. Jehuda Bras i Jojnełe Geshwind założyli cylindry. Rozpoczęto uroczystość, a doktor z Krakowa wstał, aby zabrać głos. Nagle, dokładnie w tej samej chwili, kiedy prelegent rozpoczął przemówienie, do synagogi wpadła grupa chasydów z rabinem na czele, głośno odmawiając popołudniowe modły.
Trwało to krótką chwilę, po czym Jehuda Bras uderzył w twarz Jankewa Weba prowodyra chasydów. Chasydzi nie pozostali dłużni. Rozpoczęła się wielka bijatyka. Łamano pulpity i szczęki, w powietrzu latały ławki. Jak to mówią, rozgorzała prawdziwa wojna. Wokół synagogi leżały fragmenty pulpitów, jarmułki[32], tabakierki, pasy itp. Woźny bożniczy reb Lejbisz miał potem strasznie dużo pracy przy porządkowaniu synagogi.
Członkowie komitetu wracali do domów w takim stanie, jakby wracali z wojny: Jehuda Bras w zgniecionym cylindrze, a Maniek Geshwind w podartym fraku. Prelegent doktor z Krakowa ledwie uszedł z życiem.
I od tego czasu w Dębicy zaczęło się polowanie na syjonistów. Syjoniści byli traktowani jak czarne owce we własnych rodzinach. Nikt nie chciał zięcia ani synowej z takiej rodziny. A Icyk Laufbahn został wyrzucony z chasydzkiego domu nauki.
Mimo iż syjonistyczne idee nie stały jeszcze popularne w mieście, to było już za późno, aby je wykorzenić zwłaszcza wśród młodzieży. Światłem przewodnim, inspiratorem i przywódcą młodzieży syjonistycznej w Dębicy od początku XX wieku, aż do przedednia I wojny światowej, był Judeł Bornstein (pamięć jego niech będzie błogosławiona). Można powiedzieć, że ani jedna rzecz, która miała w Dębicy związek z syjonizmem, nie wydarzyła się nie z jego inicjatywy.
To właśnie dzięki niemu, Judełowi Bornsteinowi, powstał w Dębicy oddział Poalej Cyjon. Jego początki wiążą się z klubem samouków, założonym przez Judeła Bornsteina, w skład którego wchodzili: Mendel Dar oraz Szlojme Ruben Wurtzel wraz z bratem Mojszele. W późniejszym okresie przyjęto do klubu i mnie.
Biblioteka i klub samouków mieściły się w zimnym i ciemnym sztiblu[33] oświetlanym wątłym światełkiem lampy naftowej. Dziś nie pamiętam już nazwiska jego właściciela. Siadywaliśmy tam każdego wieczora wraz z Judełem Bornsteinem, który uczył nas teorii i praktyki syjonizmu według dr Daniela Pasmanika[34]. Pozostałe kursy prowadził student Kuba Nichthauser. I tak, dzięki klubowi samouków, dojrzałem do tego, aby sie stać członkiem Poalej Cyjon.
Niedługo później, nasza trójka czyli Szmuel Preker, Mendel Wilner i ja zebraliśmy wszystkich krawców oraz czeladników szewskich i chłopców uczących się do tego zawodu, aby wspólnie założyć oddział Poalej Cyjon. Chłopcy poniżej 18. roku życia wstępowali do jugentu (młodzieżówki), starsi zaś do oddziału głównego. Później dołączyli do nas również towarzysze reprezentujący inne zawody, jak piekarze i sprzedawcy.
Pracowali w strasznych warunkach. W sobotni wieczór, zaraz po hawdali[35], robotnicy ci musieli przyjść do pracowni, usiąść przy maszynach i pracować do późna w nocy. I tak pracowali każdego dnia, od siódmej rano do późnych godzin nocnych dopóki szef nie kazał im wracać do domu. Ale jak to mówią jak trzeba, to człowiek jest niczym z żelaza.
Sytuacja robotników nie zmieniała się, aż do chwili, gdy w sprawę zaangażowała się nasza organizacja. Poalej Cyjon i młodzieżówka rozpoczęły kampanię edukacyjną wśród robotników i uczniów. Każdego wieczora odbywały się inne kursy i lekcje. W każdy szabat organizowano spotkanie, na którym serwowano filiżankę herbaty i przekąski. Jednak robotnicy z branży odzieżowej nie mogli na nie przychodzić, ponieważ pracowali. Co mieliśmy zrobić? Którejś soboty zwołaliśmy nadzwyczajne zebranie wszystkich robotników z odzieżówki, podczas którego podjęliśmy decyzję, aby nie przyjść do pracy owego wieczora. I nikt nie poszedł.
To było nasze pierwsze uderzenie. Szefowie poszczególnych pracowni nie zaprotestowali. Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia. W kilka tygodni później komitet Poalej Cyjon, wraz z przedstawicielami robotników, opracował plan ogłoszenia strajku wszystkich pracowników branży odzieżowej. Postulowaliśmy, aby godziny pracy trwały od ósmej rano do szóstej wieczór z godziną przerwy na obiad. Zdaje się, że nie poruszyliśmy sprawy podwyżki płac. Żądania zostały przekazane szefom, a ci je rzecz jasna w całości odrzucili. Trzeba było mieć wówczas tupet, żeby spodziewać się takich luksusów! Jednak robotnicy rozpoczęli strajk po raz pierwszy w historii Dębicy.
W mieście zrobiło się niespokojnie. Cała Dębica po prostu wrzała. Naturalnie, robotnicy całe dnie i noce spędzali na rozmowach z szefami. W siedzibie związków w domu Moteła Krejndla urządzono kuchnię, aby gotować posiłki dla strajkujących. Nocą przynoszono i kładziono na podłodze wiązki siana po to, aby mieli gdzie spać. Siedziba związków stała się ich tymczasowym domem.
Strajk trwał przez dziewięć dni. Szefowie zareagowali szałem, wzywając na pomoc burmistrza i policję. Burmistrz przyjechał z Ropczyc na czele komisji, której zadaniem było zbadanie stanu faktycznego. Co się stało? Czyżby, B-e broń, rewolucja? Gdy okazało się, że burmistrz nie pomoże, szefowie zaczęli mięknąć i uginać się. A kiedy komitet centralny Poalej Cyjon wysłał do nas wykształconego człowieka, aplikanta radcowskiego dr Piltsera, z misją poprowadzenia strajku, to szefowie wpadli w panikę. To już nie były przelewki: strajk miał poprowadzić prawdziwy prawnik a nie jakieś dzieci! Dlatego też szefowie ustąpili. Jak jeden mąż, przyszli do siedziby związków i ustawili się w kolejce, aby podpisać porozumienie, którego treść przygotował Piltser.
I tak zakończył się pierwszy strajk w historii Dębicy.
[Strona 49]
[Strona 49]
Translated by Ireneusz Socha Reb Lejzer Perlsztajn to pierwsza osoba, która przychodzi mi na myśl, kiedy wspominam dawną Dębicę. Urodziłem się zbyt późno, aby poznać go osobiście, lecz opowieści o nim głęboko zapadły mi w pamięć.
Reb Lejzer był bardzo bogatym człowiekiem. Dość powiedzieć, że w owych czasach był właścicielem działki (pomiędzy rynkiem a domem reb Jehudy Mahlera), na której stały koszary stacjonującego w Dębicy pułku kawalerii, jak również kilku hektarów pól, nieruchomości, parowego tartaku itd. Podobno oficer z miejscowego garnizonu usiłował wyciągnąć od reb Lejzera sowitą łapówkę, lecz ten nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Żołnierz dał przed sądem oficerskie słowo honoru, że było odwrotnie: iż to właśnie reb Lejzer Perlsztajn próbował go przekupić, ale nie przekupił. W rezultacie reb Lejzer dostał wyrok półtora roku więzienia wraz z konfiskatą mienia, co doprowadziło jego dzieci do ubóstwa. On sam, dumny Żyd, nie mogąc znieść więziennego piętna, wyjechał do Londynu, gdzie zmarł w straszliwej nędzy.
Jego syn, Iciełe (Jicchak), był aż do śmierci zapalonym maskilem[1] założycielem dębickiej czytelni literatury niemieckiej.
Inna smutna dębicka historia rodzinna wiąże się z Gewirtzami. Reb Alter Gewirtz był synem wpływowego pośrednika handlowego reb Daniela, który w swoim czasie był najpotężniejszym człowiekiem w mieście sławnym od Krakowa po Lwów. Reb Alter chciał zostać milionerem. Niezadowolony ze swojej wielkiej wytwórni maszyn, zainwestował pokaźną sumę w mniejszy zakład, którym jak uważał miał wkrótce zawojować cały świat. Jednak to piękne marzenie spełzło na niczym, a majątek reb Altera przeszedł w ręce obcych ludzi. Reb Alter zmarł zagranicą w wielkiej nędzy. Co gorsza, ku jego rozpaczy, losy jego syna Eli Gewirtza potoczyły się równie niepomyślnie.
Eli Gewirtz był jednym z najbardziej zdolnych młodzieńców w mieście. Był nie tylko wybitnym uczonym w Piśmie, lecz również wspaniałym erudytą w dziedzinie literatury świeckiej. O jego niewiarygodnej inteligencji opowiadano niesamowite historie. Pewnego razu poszedł o zakład, że opanuje na pamięć słownik Webera[2], i udowodnił to zaledwie w kilka dni
Eli Gewirtz był pupilkiem w swojej rodzinie, lecz wszystkie związane z nim marzenia i nadzieje rozwiały się w wyniku niefortunnego związku. Wolnomyśliciela i maskila zeswatano bowiem z kobietą pobożną, która nie tolerowała jego herezji, przez co ich małżeństwo zakończyło się rozwodem. Eli Gewirtz wyjechał z Dębicy, a niedługo potem do miasta dotarła wieść, iż zadaje się z katolickimi misjonarzami w Londynie. Powiadano nawet, że został tam znanym księdzem.
(Uwaga redaktora Daniela Leibela: Dębiczanie najwyraźniej słyszeli, że dzwonią, tylko nie wiedzieli, w którym kościele. Eli Gewirtz wyjechał z Londynu i udał się do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej już na początku I wojny światowej najprawdopodobniej z uwagi na to, że był obywatelem Austro-Węgier. Bowiem już w 1915 roku niejaki Elias Gewürz wydał w Los Angeles krótką pracę teozoficzną w języku angielskim. W przedmowie tej książki autora tytułuje się wielkim mistrzem zakonu teozoficznego, a jego ojca rektorem jesziwy[3] w miasteczku koło Krakowa. Książeczka ta która miała dwa wydania znajduje się w posiadaniu jerozolimskiego profesora i znawcy kabały Gerszoma Scholema[4], który utrzymuje, że nie ma w niej śladu chrześcijaństwa ani jego wpływu. Cóż zatem? Zdaniem profesora Scholema, Elje Gewirtz był plagiatorem jak wszyscy teozofowie: posłużył się starymi tekstami kabalistycznymi w rękopisach, które rzekomo widział w Cambridge i na Oksfordzie, do napisania swojej wersji pozbawionej pierwotnego sensu. Jednak profesor Scholem, który czytał te same rękopisy, stwierdził, że nie zawierają niczego, co sugerował Gewirtz.)
Taki los stał się udziałem prawnuka reb Henocha i wnuka reb Daniela Gewirtza.
Kolejną dobrze znaną postacią dębicką był niejaki dr Reis Żyd z Galicji Zachodniej, który osiadł w Dębicy, tytułując się doktorem, i był uważany za rodowitego mieszkańca miasta. W rzeczywistości nie miał tytułu doktora nauk medycznych. Praktykował medycynę nie posiadając pełnego wykształcenia w tym kierunku, co w Austro-Węgrzech było dawniej dozwolone, z uwagi na niedobór dyplomowanych lekarzy. Był to człowiek wesołego usposobienia, kawalarz, chętnie wdający się w przygodne pogawędki, co zjednywało mu ludzi i przysparzało mu rzesze żydowskich i nie-żydowskich pacjentów. Bowiem przez długi czas, oprócz dr Reisa, w mieście przyjmował tylko jeden nie-żydowski lekarz dr Benda. W efekcie żaden z nich nie miał kłopotów z zarobieniem na życie. Dr Reis nie wiedział wiele o religii mojżeszowej i nie dbał o jej sprawy. Mawiał, że przestrzega tylko jednego święta: święta kiszek[5]. Był natomiast wielkim austro-węgierskim patriotą. Jako znawca muzyki chóralnej, aspirujący do obracania się w wyższych sferach towarzyskich, wraz z chazanem[6] reb Simche Siedliskerem zorganizował chór, który co rok 18 sierpnia, czyli w dniu urodzin cesarza[7], śpiewał w synagodze i na rynku miasta. Najlepszymi śpiewakami w tym chórze byli: Chonen Vizen, Chaim Zeyden, Berysz Grin, Szlojme Zeyden, Henek Schnier, chłopiec z Ropczyc, Szmuel Ulman, Jisroel Siedlisker i moja skromna osoba. Chórem kierował reb Majer Gewirtz.
Ten sam chór, uzupełniony stacjonującymi w Dębicy żołnierzami żydowskiego pochodzenia kształconymi w zakresie śpiewu kantoralnego śpiewał podczas świątecznych nabożeństw w synagodze. Wciąż mam w pamięci wielką radość, jaką nasze partie solowe sprawiały członkom zarządu gminy żydowskiej oraz wszystkim wiernym, a zwłaszcza przyjemność, którą reb Simche [Siedlisker] czerpał, słuchając śpiewu reb Dawida Redera. Z tego powodu reb Simche zawsze zapraszał nas wszystkich na kidusz[8] do swojego domu. Wciąż wspominamy również koncert modlitewny, który daliśmy w domu reb Mendla Mahlera w Starej Dębicy, gdzie mogliśmy skubnąć wybornej pieczonej gęsi
Reb Mendel Mahler przez wiele lat pełnił funkcję przewodniczącego dębickiego kahału[9]. Panował nad całością spraw swojego urzędu, zarządzając poszczególnymi członkami kahału z żelazną konsekwencją. Przykładowo, kiedy ktoś zaskarżał wynik wyborów do zarządu gminy, wujek Mendel odkładał taką skargę do akt, czyli w istocie nigdy już do niej nie wracał. Był uczciwym, szanowanym powszechnie człowiekiem. Regularnie przewodniczył modłom za rabbiego podczas Strasznych Dni[10]. Brat reb Mendla, reb Jehuda Mahler, był najbogatszym człowiekiem w mieście, przewodniczącym komisji wydającej licencje na handel alkoholem, posiadającym bardzo liczną, szeroko rozgałęzioną rodzinę. Jednym z braci reb Jehudy był reb Icie Lejb [Mahler] nadal pamiętam, jak grał na żydowskich weselach.
{Fotografia na s. 50 Reb Natan Grünspan}
Jedna z córek reb Mendla Mahlera była żoną reb Natana Grünspana, którego dom zawsze stał otworem przed każdym, kto poszukiwał wiedzy. Natan Grünspan był człowiekiem cichym i małomównym. W prowadzonych interesach odznaczał się za to zmysłem praktycznym i wydajnością. 60 lat temu Natan Grünspan był największym dębickim przemysłowcem. Z wielkim rozmachem prowadził swoją wytwórnię taczek, produkującą nawet na eksport i zatrudniającą kilkudziesięciu pracowników, w tym jego dzieci. Najstarsza córka Grünspana, Ruchama, wyszła za Jideła Bornsteina jednego z najważniejszych synów Dębicy.
Miałem zaledwie trzy lata, kiedy mój ojciec zgodnie z żydowskim zwyczajem owinął mnie swoim szalem modlitewnym i zaniósł na rękach do chederu reb Nochema. Był to wąski pokój o dwóch oknach, gdzie stał długi stół. Siedziało przy nim kilkudziesięciu chłopców, którzy musieli uczyć się podstaw judaizmu od alefbejs (żydowskiego alfabetu) po Chumasz[13] i komentarze Rasziego[14]. Przy stole nie było miejsca dla wszystkich, więc latem część z nas uczyła się na zewnątrz w pobliżu wielkiego śmietnika, wyznaczającego granicę chlewni Lorenców.
Reb Nochem miał dwóch pomocników: Joseła kulturalnego młodzieńca pieczołowicie wykonującego swoją pracę oraz unterbelfra[15] Dawida, którego zbytnio nie poważaliśmy. W naszym chederze uczyliśmy się razem z dziewczętami. Unterbelfer miał zwyczaj podszczypywania atrakcyjnych, dobrze odżywionych dziewczyn zwłaszcza tych, które pochodziły z bogatych domów i to nas bardzo oburzało. Byliśmy pewni, że przez jego zachowanie trafimy do piekła i nigdy z niego nie wyjdziemy. Ponadto, czuliśmy do unterbelfra zdwojoną niechęć, gdyż to właśnie on robił z nas wyciory, kiedy coś przeskrobaliśmy.
Jak się robiło wycior? Delikwentowi ściągało się spodnie, odwracało kapelusz tył do przodu, dawało do trzymania miotłę i wpychało do komina, aby posiedział w nim przez chwilę. Kiedy wyciągało się wystraszonego chłopaka z powrotem, wszystkie dzieci śpiewały wierszowankę i dokuczały mu. Zabawialiśmy się w przebieranie chłopaka w coś na kształt sukni i ustawialiśmy go przy drzwiach. Następnie gromadka dzieci otaczała unterbelfra ze wszystkich stron i z zapałem śpiewała na cały głos następującą piosenkę:
Belfer gehelfer[16], przycięte języki,Czasami bywało i tak, że nasz rabbi[18], reb Nochem, ściągał spodnie takiemu niegrzecznemu chłopakowi i własnoręcznie wymierzał mu karę chłosty. Wstyd dopiekał o wiele gorzej niż odczuwany ból. Pewnego razu, kiedy rabbi chłostał Simchę Sheynfelda (Sheinfelda), ten nie ukorzył się, zaczął wierzgać nogami i paznokciem u dużego palucha rozciął rabbiemu nos. Rabbi podszedł do ściany, urwał trochę zakurzonej pajęczyny i nałożył ją sobie na zraniony nos, opatrzywszy go brązowym papierem pakowym. I ku naszej uciesze chodził tak przez cały tydzień
Bądź[17] ofiarą za wszystkie chłopczyki.
Belfer gehelfer, pocięte jarzyny,
Bądź ofiarą za wszystkie dziewczyny.
Innego razu, kiedy nie było widać końca chłosty, kilku chłopaków przyniosło z domu czosnek i natarło nim rzemienie bicza. Mieli nadzieję, że dzięki temu magicznemu zabiegowi bicz się rozpadnie Kiedy indziej zabrali i ukryli bicz, lecz nikt nie miał dość odwagi, aby go zniszczyć.
Oprócz reb Nochema mełameda z Tarnowa, uczyli nas również bliżej nieznani: Szyle Gewirtz, Towiele i Szachna Pinkes mełamedzi najmłodszej grupy wiekowej.
Jednym z naszych mełamedów od Gemary[19] był reb Josełe Wolf, uczony człowiek, chasyd, wyznawca rabbiego z Czortkowa. Nauka z nim była dla nas przyjemnością. Jego chasydzkie niguny[20] chwytały nas za serce. Ciągle chodził głodny, lecz nie poddawał się melancholii. Z największą radością oczekiwaliśmy przyjścia Rosz Chodesz Elul[21], kiedy nasz rabbi reb Josełe brał urlop, aby wybrać się pieszo do Czortkowa w odwiedziny do swojego rabbiego.
Uczniowie reb Josełe pochodzili w większości z chasydzkich domów. Nadal pamiętam, jak byliśmy rozsadzeni w klasie. Najbardziej pojętni, czyli Sender Binshtok i ja, siedzieliśmy zaraz obok rabbiego. Kiedy rabbi przepytywał klasę ze znajomości Gemary przed szabasowym egzaminem[22], musieliśmy mówić pierwsi. Jeśli nie zadowalała go nasza odpowiedź, wykrzykiwał: Biada wam, iluim[23] z Dębicy!.
W owym czasie naszymi najlepszymi kolegami byli Szewek Leibel i Josełe Riter z Kamieńca. Nieraz bywało, że sprowokowany złym zachowaniem uczniów rabbi odkładał księgę Proroków i głośno zastanawiał się, jacy z nas będą Żydzi. Niektórych napominał ostrzej, przezywał bezwartościowym błotem i skazywał na męki piekielne.
Bardzo lubiliśmy się uczyć u Ślepego Liszełe, czyli reb Eliasza Lerera. Jako że był niewidomy, można było robić na lekcji, co się komu podobało: rabbi i tak by nie widział, gdzie i kogo uderzyć.
Mełamed reb Hersz Dawid Blayvays (Bleiweiss) miał bardziej pedagogiczne podejście do uczenia. Nasi ojcowie, w większości chasydzi, nie ufali mu, a nawet go prześladowali. A przecież każdy, kto uczył się z nim Biblii, miał całą Torę wykutą na pamięć.
Muszę też z najwyższym szacunkiem wspomnieć o pozostałych mełamedach, którzy mnie uczyli w późniejszych latach jak na przykład o Józefie Pregerze i reb Iciełe Vayndlingu (Weindlingu).
Przywołując nazwiska dębickich mełamedów, trzeba zwrócić szczególną uwagę na reb Benjamina woźnego w betmidraszu prostych[24]. Był to wysoki, przystojny mężczyzna, którego traktowano z wyjątkową kurtuazją. Miał przywilej sprzedawania wosku na jomkipurowe[25] świece rodzinom uczęszczającym do jego domu nauki, co czynił z wyjątkową finezją. Każda świeca miała naklejkę z wydrukowanym nazwiskiem rodowym. Kiedy szames[26] reb Benjamin przechodził przez rynek miasta w czapce obitej lisim futrem, zaglądając od sklepu do sklepu, trzymając za rękę jednego z synów i niosąc wiązkę świec, wszystkim udzielała się świąteczna atmosfera. Już 50 lat temu widok ten zdawał się reliktem przeszłości, która wypaliła się niczym woskowa świeca.
Jak mówi historia, komisja poborowa przyjechała do Dębicy, aby pozyskać nowych rekrutów i ulokowała się w Hotelu Rechta, prowadzonym przez reb Jisroela Mahlera. Przewodniczący komisji w stopniu kapitana spytał reb Jisroela: Czy mełamed z Tarnowa, reb Nochem, jeszcze żyje?. Kiedy usłyszał, że tak, niezwłocznie posłał po niego tymi słowami: Przewodniczący komisji poborowej chce się z Tobą spotkać!. Kiedy reb Nochem to usłyszał, to omal nie zemdlał. Nie rozumiał, czego przewodniczący może od niego chcieć. Przede wszystkim, już nie prowadził chederu i nie potrzebował ze strony kapitana żadnych przysług. Po drugie, nie miał syna, którego można byłoby wziąć do wojska. Ale nie było co gdybać. Reb Nochem musiał się wziąć w garść i pójść do Hotelu Rechta na rozmowę z kapitanem.
Kiedy reb Nochem stanął przed kapitanem, to w pierwszym rzędzie pobłogosławił wszystkim zebranym, zmówiwszy najgorliwiej to błogosławieństwo, które mówi się, gdy ktoś zobaczy anioła.
Kapitan spytał reb Nochema po niemiecku, czy pamięta Dawida, który był jego pomocnikiem.
Reb Nochem odpowiedział: Tak. Wypłaciłem mu odprawę i wyrzuciłem z chederu. To był straszny świntuch, dotykał dziewczęta . Reb Nochem chciał to ciągnąć dalej, ale kapitan przerwał mu w pół słowa i rzekł: To ja, reb Nochemie, twój unterbelfer .
Reb Nochem nie posiadał się ze zdumienia i chcąc udobruchać kapitana, odpowiedział: Tak, tak! Gdybyś nie odszedł, to mógłbyś zostać dardekiem[27] .
Pensjonariuszami pani Blumenkrantz były dzieci z okolicznych wsi, których rodzice nie mogli im zapewnić odpowiedniego poziomu edukacji na miejscu. Spośród tych dzieci zapamiętałem dwie ładne siostry Riter z Kamieńca, pochodzącego spod Pilzna doktora Israela Sandhausa (który później poślubił moją drogą koleżankę Rechcię Grünspan) oraz jego brata Dawida (zwanego Dowidke).
Do pani Blumenkrantz często zachodził w gości syn jej siostry mieszkającej w Tarnowie, znanej jako pani Zosia, która również dawała prywatne lekcje. Był to młody Karol Sobelsohn, znany później jako Karl Radek[28] niesławny w świecie członek komitetu centralnego komunistycznej międzynarodówki.
Świeckie wykształcenie można było zdobyć w Dębicy nie tylko w taki sposób. Razem z moimi kolegami Henkiem Shnierem i Mojsze Wurtzelem (Koyanem) zacząłem się uczyć księgowości na kursie korespondencyjnym oferowanym przez szkołę kupiecką w Tarnowie. Oprócz tego zwracaliśmy się o pomoc do żydowskich uczniów dębickiego gimnazjum Kuby Nichthausera, Gabela i Mojsze Bergnera. To od nich uczyłem się polskiej literatury, historii i tym podobnych przedmiotów. Literatury niemieckiej zaczęliśmy się uczyć już wcześniej u pana Liperanta. Przerobiliśmy z nim Don Carlosa, Intrygę i miłość i Trylogię o Wallensteinie Schillera, jak również inne klasyczne dzieła literatury niemieckiej. Ówcześnie w Dębicy nie znano jeszcze powszechnie literatury w języku jidysz oprócz majze-biklech[29], które rozprowadzali domokrążcy. Pionierską działalność na polu popularyzacji literatury jidysz zaczęła prowadzić dopiero biblioteka Poalej Cyjon.
Ślepy Lisze (Eliasz) stracił wzrok w dzieciństwie. Mimo to nauczał dzieci Gemary w chederze i był kantorem w betmidraszu prostych, gdzie prowadził poranne i dodatkowe nabożeństwa w każdy szabas. I w to można jeszcze uwierzyć. Ale naprawdę trudno pojąć, w jaki sposób prowadził od początku do końca poranne i dodatkowe nabożeństwa podczas wszystkich świąt, w tym Rosz Haszana i Jom Kipur. Posiadał fenomenalną pamięć i wspaniały głos: głęboki baryton, który brzmiał niczym organy.
Pewnego dnia Żydzi przyszli na wieczorne nabożeństwo do synagogi w Nowej Dębicy. Wtem dokładnie w chwili, kiedy nabożeństwo miało się rozpocząć w świątyni wtargnęło piętnastu austriackich oficerów. Byli to członkowie wojskowej jednostki kartograficznej, która podróżowała po okolicy (Dębicy, Mielca, Radomyśla, Przecławia itd.), aby sporządzić nowe atlasy i mapy geograficzne. Owego dnia właśnie zakończyli pracę w tym rejonie i stanęli na noc w Dębicy. Nie mając nic lepszego do roboty, a ujrzawszy Żydów zmierzających do bożnicy, z czystej ciekawości weszli za nimi do środka, aby zobaczyć, jak Żydzi w Galicji się modlą[30].
Wierni zamarli w osłupieniu. Po chwili zaczęli szeptać między sobą radząc, co należy w tej sytuacji zrobić. Bo przecież modlić się w obecności oficerów w powszedni dzień to byłoby zgorszenie. Wreszcie ustalili, że wezwą na pomoc Ślepego Liszę, który niezwłocznie przybył do świątyni i swoim organowym barytonem zaintonował popołudniowe i wieczorne modły bezbłędnie i zgodnie z tradycją. Oficerowie byli zadowoleni i Żydzi byli zadowoleni: zrobili to, co musieli, aby zadowolić przedstawicieli rządu!
{Tekst w jidysz s. 53}
[Strona 53]
Translated by Ireneusz Socha Nadzwyczajnym oryginałem wśród dębickich Żydów był reb Szlomo Mordkowicz, jedyny handlarz ryb w miasteczku, zwany Szlomo Monikiem.
Latem chodził w garniturze z białego lnu. Zimą zakładał futro z lamówką z białego płótna. We wszystkich ubraniach miał szerokie i głębokie kieszenie. Na lewym ramieniu nosił na sznurku zamykaną szczelnie blaszankę z 93-procentowym spirytusem. W przepastnych kieszeniach miał pokruszone bajgle. Tak wyposażony, wędrował po wsiach w pobliżu potoków pełnych ryb. Tam nabywał towar. Kiedy Ślamka (jak wołali na niego goje) zjawiał się we wsi, gromadzili się wokół niego wszyscy ludzie. Każdemu proponował łyk spirytusu i kawałek bajgla. W ten sposób zdobywał sobie lojalność chłopów, którzy do wody by za nim wskoczyli.
Szlomo Monik wystawiał swoje towary na rynku w każdy czwartek. Okazałe karpie dla bogatych i nędzne śledzie dla biednych.
Z nadejściem świętego szabatu, reb Szlomo przebierał się w czarną baranicę zimą i czarny bawełniany kaftan latem, na głowę zakładając sztrejmel[36]. To był jego strój, kiedy wybierał się na modły do synagogi. W synagodze zostawał jedynie na poranną modlitwę szacharit[37], bo na czytanie Tory udawał się wraz z grupą przyjaciół do prywatnej chasydzkiej modlitewni zwanej krawieckim sztiblem, gdyż modlili się tam jedynie krawcy. Właśnie tam w krawieckim sztiblu[38], zwanym też Jad Harucim[39] reb Szlomo i jego przyjaciele kończyli swoje szabatowe modły: odczytywali Torę i zmawiali musaf [40]. Po zakończeniu modłów, reb Szlomo zapraszał wszystkich wiernych do swojego domu na kidusz[41] i mały poczęstunek: kawałek babki lub sernika oraz co rozumie się samo przez się pokaźną porcję ryby. Takiemu zwyczajowi hołdował przez całe życie.
Na święto Simchat Tora[42] reb Szlomo organizował w swoim domu wyjątkowo obfitą ucztę. Jego żona Ita wraz z kilkoma przyjaciółkami piekła gęsi oraz serwowała ryby. Nie brakowało również ani wódki, ani piwa.
Kiedy już chewre jidn (bracia Żydzi) pojedli i popili, wyszli ze śpiewem na ustach i świecami w dłoniach do szulu (synagogi) na hakafos[43]. Na przedzie szli ich synowie i wnuki, dzierżąc w dłoniach świąteczne chorągiewki oraz świeczki wetknięte w ziemniak lub jabłko.
Pod koniec rytuału dochodziło do przepychanek (lub sprzeczek) z kimże by innym, jak nie z gabajem[44] reb Icie Szlagą o to, że któryś z przyjaciół reb Szlomy nie mógł okrążyć bimy o kilka razy więcej.
Tak to bywało przez całe lata, zanim cała wspomniana paczka, wraz z reb Szlomą na czele, nie odeszła do świata prawdy wszyscy zmarli jeszcze przed wybuchem I wojny światowej.
{Tekst w jidysz s. 53}
[Strona 53]
Coś podobnego przydarzyło się rebowi Szimele, którego rodzinę z jakiegoś, nieznanego mi powodu nazywano Cieplesami. Nu, reb Szimele oby nie zaznał wstydu znany był ze słabości do gier karcianych. W Dębicy tacy ludzie nosili miano chasydów Piatnika (Piatnik to nazwa wytwórcy kart popularnego w dawnej Austrii)[1]. Pewnego zimowego wieczora, reb Szimele zasiedział się z kolegami nad kartami do późnej nocy, nie mogąc się oderwać od gry. Aby uciszyć narzekania żony, która wieszczyła uzależnionemu od kart mężowi ponury koniec, reb Szimele wybrał się do karczmarza reb Jisroela Mahlera po prezent dla małżonki dwa pieczone gęsie żołądki. Pewny, że przygotował wszystko jak należy i zadowolony ze swojego podstępu, schował paczuszkę z żołądkami za pazuchą i wrócił do kart.
Co zrobili jego dobrzy współgracze? Jeden z nich poszedł na targ, gdzie kazał sobie szczelnie zapakować trochę końskiego łajna, po czym wsadził pakunek do wewnętrznej kieszeni płaszcza reb Szimele zabrawszy mu uprzednio paczkę z żołądkami. Możecie sobie wyobrazić, jakie powitanie zgotowała mu żona, kiedy otworzył przed nią swój podarunek
Miasto mogło się przynajmniej trochę pośmiać. O wiele gorzej przyjmowano na przykład Żyda, który miał fantazję, aby ubrać się jak nie-Żyd wtedy bowiem w całym mieście aż wrzało.
Reb Dawid Reder, szwagier reb Icie Mahlera, był urodzonym kawalarzem. Kiedyś chciał kupić od chłopa trochę drewna na opał, ale ten zażądał wygórowanej zapłaty, co oczywiście nie było po myśli reb Dawida. Ponadto, był pewien, że drewno zostało skradzione jakiemuś Żydowi, więc nie zamierzał płacić za nie tak wysokiej ceny i zwrócił się do chłopa tymi słowami: Słuchajcie, kumie, jeśli sprzedacie mi te polana tanio, to wyjawię Wam tajemnicę, jak zarobić mnóstwo pieniędzy . Chłop dał się przekonać i reb Dawid wyznał mu swój sekret: Powinniście wiedzieć, że w tym roku święto Sukot[2] wypada już za tydzień. Przywieźcie na targ sechach[3], a zarobicie pieniędzy bez liku. Ale nie mówcie o tym nikomu, bo dzięki temu tylko Wy będziecie mieć ten towar na targu i ustalicie za niego swoją własną cenę.
Chłop bardzo się na to ucieszył, ale wyjawił sekret wszystkim sąsiadom i w następną środę cała wioska zjechała do Dębicy z wozami pełnymi sechach choć był to dopiero środek lata.
Oszukani chłopi kipieli ze złości. Dlaczego zrobiono im tak podły kawał? Nie mogli się uspokoić. A reb Dawid, jak łatwo się domyślić, przez długi czas musiał omijać targ szerokim łukiem, aby uniknąć spotkania z chłopami.
W Dębicy mieszkało dwóch mężczyzn o nazwisku Jehuda Lejb. Pierwszy był dajanem[4], a drugi fryzjerem. Reb Jehuda Lejb dajan był wielkim uczonym w Piśmie: siedział nad świętymi księgami przez całe dnie i noce. Studiował w betmidraszu prostych[5] blisko wschodniej ściany bożnicy, w pobliżu arki (szafy na zwoje Tory), nieustannie roztrząsając zagadnienia filozoficzne z dostojeństwem godnym mędrca. Modlił się spokojnie: nie kołysał się w przód i w tył i nie wpadał w modlitewny trans. Najwidoczniej, był misnagdem[6].
Drugi Jehuda Lejb był fryzjerem, ponadto znachorem, domorosłym medykiem specjalistą, a oprócz tego klezmerem: grał na żydowskich weselach. Jeśli ktoś co nie daj B-g zachorował, w pierwszej kolejności wzywano na pomoc Idę Lejba. Potrafił nawet wypisywać recepty po łacinie i pomógł wielu ludziom. Niektórzy poważali go bardziej niż profesora medycyny. Jeśli polecał, aby wezwać lekarza, to ludzie go słuchali. Dlatego dębiccy medycy bardzo go lubili i przyjaźnili się z nim. Zwłaszcza zaś dr Reis, którego można było spotkać częściej w zakładzie fryzjerskim Lejba niż we własnym gabinecie.
Jednak nierzadko bywało tak, iż gdy jakaś Żydówka po ciężkostrawnej szabasowej kolacji poczuła się gorzej i posyłała po Idę Lejba, to służąca niepokoiła reb Jehudę Lejba dajana
Pewnego razu zaistniała odwrotna sytuacja. U pewnej żydowskiej gospodyni wylało się mleko: podeszło pod naczynie na potrawy mięsne, w którym akurat piekła się kaczka. Służąca prosta dziewczyna ze wsi poszła więc po pomoc do Idy Lejba fryzjera, sądząc, że jak zwykle chodzi o niego.
W zakładzie fryzjerskim Idy Lejba zawsze pełno było miejscowych żartownisiów, prowadzących humorystyczne pogaduszki. Gdy dziewczyna weszła do salonu i spytała o Lejba, jeden z nich zwrócił się do niej tak: Właśnie wyszedł. Przynieś tę kaczkę tutaj. Kiedy Ide wróci, to orzeknie, czy jest koszerna, czy trefna.
Dziewczyna zaniosła kaczkę do salonu fryzjerskiego i wstąpiła do przyjaciółki, aby u niej poczekać na przyjście dajana. Kiedy po jakimś czasie ponownie zajrzała do salonu, żartowniś powiedział jej, że dajan właśnie uznał kaczkę za trefną. Dziewczyna zostawiła ją więc na miejscu, a grupka kawalarzy miała niezły ubaw.
{Fotografia u dołu strony 54 po lewej stronie Za mostem}
[Strona 55]
Tankhem zrozumiał, że nie ma czego szukać w Dębicy i wkrótce wraz z rodziną przeniósł się do innego miasta, nie mogąc znieść strasznego wstydu. Starzec uniknął eksmisji.
Pamiętam, kiedy pan Szinagel teść reb Szlomy Bornsteina i dziadek Judeła Bornsteina Żyd, który w owym czasie uchodził za bogacza, podpisał razem z reb Chaimem Wilnerem umowę z komisją wojskową na zbudowanie czerwonych koszar[8] na obrzeżach miasta, w pobliżu Wisłoki.
Ci prości, prowincjonalni Żydzi nie zdawali sobie sprawy z tego, że aby zarobić na kontrakcie rządowym w Galicji, trzeba było wiedzieć, komu dać łapówkę dlatego obaj partnerzy biznesowi sromotnie zbankrutowali. Kiedy bowiem wojskowi komisarze dokonali inspekcji na budowie koszar, stwierdzili tak wiele błędów konstrukcyjnych, że w konsekwencji żydowska spółka nie dość, że nie zarobiła niczego, to straciła wszystko, co miała. Pan Szinagel ogłosił bankructwo, a reb Chaim Wilner pozostał bez grosza przy duszy. Dziesięciu obywateli Dębicy poręczyło za nich na piśmie do sumy 50 guldenów każdy, a za 500 guldenów Żyd mógł znów stanąć na nogi i wrócić do działalności biznesowej.
Owymi poręczycielami byli: Natan Grünspan , Mendel Reiner, Wolf Ader, Berysz Vizen, Melech Wurtzel, Mosze Józef Sommer, Hersz Schuldenfrei, Mendel Wolicer, Jisroel Mahler i Naftali Ulman.
[Strona 55]
Nie było wyboru. Od czasu do czasu trzeba było wystawić coś własnym sumptem. Pamiętam jeden epizod z tym związany. Po to, aby zorganizować młodzież z biedniejszych klas, organizacja Poalej Cyjon wpadła na pomysł samodzielnego wystawienia sztuk teatralnych. Postanowiono zagrać Kol Nidre, Kłopoty ojca i matki oraz Hercele arystokrata z udziałem znanych aktorów z krakowskiego teatru jidysz.
Niedługo okazało się, że trzech artystów zapałało żądzą do rozwiązłej służącej. Dokonali drobnej kradzieży i zostali złapani. Kiedy postawiono ich przed sądem i spytano jednego z nich, skąd wziął pieniądze, które przy nim znaleziono, odpowiedział, że było to wynagrodzenie za odegranie roli w sztuce. Kiedy zawezwano mnie kierownika kółka teatralnego na świadka w sprawie, a moje zeznania nie pokrywały się z zeznaniami oskarżonych, dwóch z nich skazano na krótkie kary więzienia. I w sumie nie przyniosło to kółku nic dobrego.
|
JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of
the translation. The reader may wish to refer to the original material
for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.
Dembitz, Poland Yizkor Book Project JewishGen Home Page
Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 27 Apr 2012 by MGH