|
Autor: Yankev Evenson, Montevideo
Z jidysz na angielski przełożył Miriam Leberstein
Z angielski na polski przełożył Adam & Alicja Żmijewski
Stoję na placu przed białym budynkiem, w którym mieścił się Judenrat. Przyjechałem tu z terytorium czeskich Sudetów, dokąd zostałem wywieziony przez przegrywających już wojnę nazistów. Tam wyrwano mnie, prawie martwego, z ich szponów.
Zdezolowanymi pociągami, przez zniszczone drogi, wysadzone w powietrze mosty, wieloma objazdami i okrężnymi drogami, z powrotem dostałem się tutaj do Nowego Dworu. Kogo spodziewałem się tu spotkać? Przez cały czas wiedziałem, że nikogo już nie zastanę, że przybyłem tylko ze względu na moją własną dręczącą potrzebę bycia tutaj po raz ostatni, zanim zacznę swoje nowe życie.
Jest lipcowy wieczór. Wszystko jest tak ciche i pachnące, że trudno uwierzyć, iż to miejsce było centrum cierpienia. Stoję tam; nie płaczę, ale pytam siebie, dlaczego istnieje prawo natury, które usuwa przeszłość i wymazuje dowody przestępstwa. Trawa porasta nad tymi, którzy gniją tu w ziemi bez najmniejszego znaku, że tu i tam spoczywa ktoś, kto niegdyś żył, że tego lub innego dnia setki ludzi młodych i starych przeżyło straszliwą grozę.
Przez prawie trzy lata nienasycony zbrodniarz pastwił się nad mieszkańcami, hańbił i głodził ich, dokonywał egzekucji, bezwzględnie stosował wszelkiego rodzaju terror. Na koniec trzy pociągi zabrały ich wszystkich w tragiczną drogę do Oświęcimia, gdzie zdecydowana większość od razu została zagazowana i skremowana w dniu, w którym zostali przywiezieni do obozu. Z tych nielicznych szczęśliwców, którzy przeżyli tylko po to, by być dalej torturowanymi, ocalała garstka, która doczekała upadku nazistów.
Jestem jednym z tych szczęśliwców. Wróciłem do miejsca cierpienia. Myślałem, że wszystko tam będzie świadkiem strachu i przerażającej niesprawiedliwości. Niestety, nie jest tak. Muszę znów przywołać z pamięci i odtworzyć te straszliwej sceny i w ciszy na tym zielonym dywanie trawy, przypomnieć wszystko, co się tutaj wydarzyło.
Przed Judenratem wzniesiono siedem szubienic. Na placu, gdzie teraz stoję, utworzono getto. Josl Drummer wezwał wszystkich, informując, że ci, którzy ukrywają się, również zostaną powieszeni. Przed szubienice przyprowadzono siedmiu skazanych, z rękami związanymi z tyłu drutem kolczastym. Zięć Khome Antaszkego (z Płońska), pamiętając, że ma na sobie buty, zsunął je z nóg i energicznym ruchem kopnął buty w stronę żony Pese, która stała w pierwszym rzędzie z dzieckiem na rękach. Po co buty mają zgnić w ziemi, gdy Pese mogłaby je wymieniać na kawałek chleba?
Trupy wisiały na wietrze przez 24 godziny. Na ostatniej szubienicy po prawej stronie wisiał Lewin, 16latek z Wyszogrodu, ubrany w chłopięce krótkie spodenki, z których wystawały gołe nogi.
Po lewej stronie znajdowało się w getcie więzienie, z którego tych siedmiu zostało wyprowadzonych na egzekucję. Więzienie nigdy nie było puste. Żydowski policjant trzymał przed nim straż. Mógłbyś porozmawiać z więźniami przez okno, ale oni nie byli w nastroju do rozmów. Uważali, że powieszenie jest wybawieniem. Najstraszniejszą dla nich rzeczą było gestapo ze swoimi przesłuchaniami. Żydowski policjant nie przeszkodziłby im w ucieczce, ale jeśli nawet by to zrobili, szybko zostaliby pojmani, a on poniósłby odpowiedzialność i zostałby zabity.
Sime Zamjaton została uwięziona, ponieważ wiedziano, że przed wojną była komunistką. Po tym, gdy Sime została przyprowadzona na przesłuchanie na gestapo, wszyscy pytali, czy ktoś widział, aby już wróciła. Później przy przeszukiwaniu obrzeży miasta widziano jak chodziła z wyciągniętymi do przodu rękoma, z których zwisały strzępki skóry, a z ran kapała krew. Twarz miała zakrwawioną, włosy zmierzwione, a jej oczy nie były już normalne. Biedna Sime miała dużo szczęścia, bo została skazana na śmierć, ale nie została rozstrzelana. W tym czasie wysyłano już transporty Żydów do obozów śmierci, a kiedy taki właśnie transport kierowany do Płońsku zatrzymał się na stacji w Nowym Dworze, dodali jeszcze jednego pasażera była to Sime Zamjaton.
Obok więzienia w getcie była kuchnia, gdzie przyrządzano zupę. Podczas wydawania obiadu było aż gęsto od pary. Żydzi stali w kolejce pod ścianą, trzymając miski na zupę. Porządku pilnował żydowski policjant. Często służbę pełnił Szlojme Kubek [Kubek pseudonim], który lubił demonstrować kolegom policjantom, jak sprawować władzę nad przerażonymi głodnymi masami. Wykorzystywał do tego takie właśnie sytuacje. Jego pejcz gwizdał w powietrzu i spadał na czyjąś nieszczęsną głowę. Powstawał popłoch, a kolejka zacieśniała się. Ludzie prosili: Panie Sosiński, litości. Jednak nikt nie opuszczał kolejki, bo nikt nie chciał zrezygnować ze swojej marnej porcji wodnistej szarej zupy.
Zaczynam powoli spacerować w inną stronę. Mam zgorzkniały nastrój. Być może byłoby łatwiej, gdyby towarzyszył mi ktoś z miasta, kto nie doświadczył tamtych czasów. Wtedy mógłbym wskazać mu każdy przedmiot, każde opuszczone miejsce i opowiedzieć, co tam się stało. Mógłbym to opowiedzieć i opisać. Noc jest bardzo blisko. Gdyby tylko ciemność ochroniła mnie przed tą okropną obojętnością. Noc przywróciłaby wszystko tak, jak było, a dławiące mnie uczucia wylałyby się w postaci ognistych słów. Wziąłbym mojego towarzysza pod rękę i przyprowadziłbym go tutaj, za dom Judla Góreckiego, gdzie zwykle bawiły się dzieci.
Pewnego dnia kilkoro z dzieci Wodje, Szimele, Katskele, Dudl i Itsikl bawiły się, wcielając w role niemieckich złych facetów: Haynema Martwego Twardziela, Matasa, Zolmana i Stwórcy. Mojsze był szefem administracji (Srul Skrobak), Awramel dowódcą żydowskiej policji (Tall Baranek), a Berl był Szlojme Kubkiem. Pozostali chłopcy i dziewczęta odgrywali role prześladowanych mas żydowskich. Zabawa szła pełną parą. Niemieccy władcy i ich żydowscy poplecznicy ścigali, bili i kopali. Żydzi uciekali, niektórzy leżeli rozciągnięci na ziemi, wielu próbowało wstawać. Ci, którzy odgrywali prześladowców, mieli przerażająco wykrzywione twarze i mówili brutalnym tonem: Wy brudni Żydzi, Będę cię bił na śmierć, Ty śmieciu, „To skandal żądać 8 groszy za kugel; Wstawaj. Dzieci znały imiona wszystkich psów Gestapo, więc przekleństwa wymienione powyżej często były mieszane z imionami tych gestapowskich psów.
Więcej niż kilkoro z was odegrało rolę aryjczyków podczas zabawy i może tak albo i nie przyniosło coś z tego zachowania do domu. Kto z was przyznałby się do tego? Ale tego dnia bawiliście się. To był dobry dzień w getcie, może jutro przyjdzie ocalenie. Tuż przed zabawą mały Katskele (wnuczek Roze, żony piekarza) poczuł się rozdrażniony tym, że matka tak martwi się o niego i powiedział do niej: Mamo, po prostu udawajmy, że mam już 60 lat.
Szpital znajdował się w warsztatach stolarskich Jozefa Fajgenbojma. Dlaczego taka instytucja humanitarna w getcie żydowskim? To bardziej służyło izolacji niż leczeniu, ponieważ prawie niczego nie było tam do leczenia. Tyfus uderzał bez litości. Często zdarzało się, że z całych rodzin większość na niego umierała. Jednego dnia kobieta opłakuje męża, a następnego dnia ona też umiera. Mimo to szpital ratował wiele osób.
Josl Gerszon był człowiekiem, który przy wielkiej osobistej ofierze założył szpital, zorganizował go, leczył chorych i wykonywał pracę za dziesięciu ludzi. Mógłby być obiektem modlitw i podziwu za to wszystko. Ale ku jego i naszemu nieszczęściu Niemcy mianowali go szefem Żydów, aby zastąpić wyrafinowanego Itsika Rotsztejna, który robił wszystko, co mógł, aby zostać zwolnionym z tego stanowiska.
Tuż przed tym, jak został mianowany szefem [Żydów], Josl Gerszon miał straszne doświadczenie. Wracając do domu z tak zwanego rajdu pomiechowskiego, znalazł matkę i siostrę zastrzelone, a palec matki, na którym miała pierścień, został odcięty. (Być może to zdarzenie spowodowało, że Josl się zmienił?)
W szpitalu jedna śmierć nie miała związku z tyfusem śmierć Katskele Korna (wnuka Kuke). Pewnej nocy wyszedł on poza getto z kilkoma przemytnikami i gdy próbowali przekroczyć tory kolejowe, zostali ostrzelani przez niemieckiego policjanta. Zginęli wszyscy z wyjątkiem Katskele, który był ciężko ranny. Przywieźli go do szpitala i położyli na kanapie w biurze, ale z wyjątkiem przemycia rany, nic więcej nie mogli dla niego zrobić. Potrzebował operacji, jednak gdzie znaleźć lekarza i niezbędny sprzęt? Około 10 wieczorem udało mi się dostać do szpitala, ale poza pocałowaniem jego martwego czoła, nic nie mogłem zrobić. Jego ojciec, chora matka i siostra czekali na niego w getcie warszawskim, ale ich żywiciel nigdy nie wrócił.
Awraham Magid był pewien, że Hitlera spotka straszliwa śmierci. Przy tym zastanawiał się: co ja będę z tego miał, jeśli otrzymam taką wiadomość, gdy już będę w grobie? Nikt, bez względu na to jaki jest mądry, nie może przewidzieć przyszłości. Gdzie, Awramele, jest twój grób?
Pewnego dnia zauważyłem dziwną scenę z okna domu Mojsze Jenkla Szymonowicza w budynku, w którym mieszkał Katskele Szames. Okna wychodziły na aryjską stronę, poza getto. Zolman, niemiecki policjant, spokojnie i z opanowaniem jeździł rowerem po ulicy Warszawskiej. Za nim biegł kulejąc Lipowicz (15letni syn Jizroela Lejba Sznajdera) i rozpaczliwie usiłował go dogonić. Zawołałem ludzi, którzy byli w budynku, by zobaczyli i śledzili tę scenę, dopóki tych dwóch nie zniknęło z pola widzenia. Wtedy ktoś przyszedł i powiedział nam, że Zolman postrzelił Lipowicza w stopę i pojechał w kierunku cmentarza. Lipowicz błagał go: Nie mogę już tego znieść dłużej (uciekł z okropnego obozu w Pomiechówku). A Zolman zapewniał po każdej jego skardze: Nie martw się, długo nie pożyjesz.
Pół godziny później ktoś przyszedł pod bramę getta, pytając o dwóch Żydów z łopatami, co rozumieliśmy jako jednego Żyda jest już mniej. Lipowicz więcej nie biegał za rowerem. Był martwy.
Nie uczestniczyłem w ostatnim akcie tragedii. Rankiem mojego ostatniego dnia w getcie przed ucieczką, Niemcy po raz pierwszy i jedyny, podesłali kiełbasę. Nigdy nie zobaczyłem już getta, ale słyszałem, co się tam działo, ponieważ ukrywałem się w stajni po drugiej stronie muru getta. Słyszałem wtedy wszystko i wciąż to słyszę i prawdopodobnie będę słyszał to do mojej ostatniej godziny ostatni, szalony bieg, krzyki, płacz, modlitwy rozdzierającą melodię głosów modlących się. Kto ma siłę, aby to wszystko zrelacjonować?
Poranek był mroźny, słoneczny, spokojny, bezwietrzny wspaniały dzień zimowy, kiedy można pooddychać świeżym, zdrowym powietrzem. (Dla Żydów z Nowego Dworu puszki z cyklonem czekały już gdzieś daleko). Niebo było bezchmurne, słońce świeciło, jakby to był zwykły dzień, a nie początek końca. Bo to jeszcze nie był ten ostatni dzień; pociąg nie przyjechał aż do dnia następnego.
Ukrywałem się wtedy w pobliżu dworca kolejowego, gdzie dotarłem noc wcześniej. Tutaj słyszałem ostatnie odgłosy ludzi wtłaczanych do wagonów. Rozbrzmiewały one w zimowym powietrzu, przypominając zawodzenia żałobników na cmentarzu. Dokładnie jak wtedy, gdy na łące nad Wisłą słychać było rozdzierający płacz dochodzący z cmentarza. To były ostatnie odgłosy życia żydowskiego w Nowym Dworze, ale nie pochodziły one z cmentarza, lecz z dworca kolejowego. Pasażerowie odeszli mężczyźni, kobiety i dzieci z Nowego Dworu, wraz z Żydami z Zakroczymia, Leoncina, Przyborowic, Wyszogrodu, Czerwińska i tymi z Płońska, których rok wcześniej przywieziono do Nowego Dworu.
Po wojnie wróciło około 15 mieszkańców, każdy z własnymi doświadczeniami. Niemal wszyscy mieszkaliśmy razem w budynku Blata. Nie mieliśmy prawie żadnego kontaktu z polskimi sąsiadami. Oni nas unikali, zdenerwowani tym, że niektórzy Żydzi wrócili. Przewodniczący Polskiej Partii Socjalistycznej Kazik Nadzicki znalazł pociechę w przekonaniu, że staniemy przed sądem, bo jak mu wiadomo jedynymi Żydami, którzy przeżyli, byli obozowi kapo.
Każdy podpisywał listy, wysyłane później za granicę, w nadziei, że jakiś krewny zobaczy tam jego nazwisko i odpowie. Ci, którzy nie mieli nikogo, dotarli do amerykańskiego sektora w zachodnich Niemczech. Odwiedzili nas żydowscy żołnierze z Modlina z armii polskiej i radzieckiej. Byli wspaniałą grupą, a że też samotni, trzymali się nas, a my przylgnęliśmy do nich. Często folgowaliśmy sobie pijąc, co sprawiało, że bywaliśmy weseli, a czasami smutni. Stopniowo demobilizowano żołnierzy. Ci, którzy nie zostali zwolnieni, demobilizowali się na własną ręką. Nasza grupa zmalała. Ludzie odchodzili bez pożegnania.
Nie martw się panie Kaziku Nadzicki, że nie stanęliśmy przed sądem. Widzisz przecież, że wyjeżdżamy na własną rękę bez niczyjej pomocy. Możesz być pewien, że ciebie też nie postawią przed sądem za handlowanie żydowskim życiem za kilo cukru od Hitlera, czy za to, co wydarzyło się w Kielcach [gdzie w dniu 4 lipca 1946 r. 42 żydowskich uchodźców zginęło w antyżydowskiej pogromie].
Wyjechałem, ale nawet jeśli byłem fizycznie oddalony o 1000 mil, moje marzenia i moja rzeczywistość zostały zatrute wciąż bliskim mi i powracającym koszmarem.
|
JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of
the translation. The reader may wish to refer to the original material
for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.
Nowy Dwór Mazowiecki, Poland Yizkor Book Project JewishGen Home Page
Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 20 Oct 2017 by JH