« Previous Page Table of Contents Next Page »

{555}

To także trzeba zapisać...

W. Ben Szymon z Tel Awiwu

(Dziennik z tych ciemnych czasów)

Koniec listopada 1939

Świtało, kiedy po wypełnionej strachem nocnej podróży chłop dowiózł nas wozem na umówione miejsce. Bez słowa wskazał nam końcem bata samotną wiejską chatę, po czym zawrócił i natychmiast wyruszył w drogę powrotną tą samą błotnistą drogą.

Było nas ośmioro, w tym dwie kobiety. Chcieliśmy przedostać się przez Bug na stronę radziecką. Nie mieliśmy żadnych większych bagaży. Opuściliśmy nasze domy mówiąc: wrócimy, jak tylko burza ucichnie. Zarzuciliśmy węzełki na ramię i z wielką ostrożnością, jak nieme cienie, tak, aby żaden pies nie zaszczekał, udaliśmy się do domu przewodnika, który mieszkał nad rzeką.

Noc była śmiertelnie cicha. Po prawej stronie, wśród nadbrzeżnych wierzb, migotała rzeka. Po wielu godzinach nocnej podróży byliśmy zmęczeni i podenerwowani. Prędko ruszyliśmy w stronę chaty. Przy niej zobaczyliśmy przewróconą łódź.

Nagle ciszę przerwał krzyk: „Stać! Nie ruszać się!”

Zamarliśmy. Serca przestały nam bić. Nieoczekiwanie natknęliśmy się na niemiecką straż graniczną, która przywitała nas strzałami. Śmiertelne niebezpieczeństwo momentalnie przywróciło nam przytomność: mają nas!... I to tylko dwadzieścia metrów od Bugu, na progu ratunku...

Zabrali nas w przeciwnym kierunku, przez zaorane pola, zakolami. Wreszcie wprowadzili nas na ścieżkę prowadzącą prosto do lasu. Łatwo sobie wyobrazić nasze myśli i uczucia. Zdążyliśmy już usłyszeć o rabunku, morderstwach i sadystycznych torturach popełnianych przez strażników na Żydach złapanych na próbie przekroczenia granicy. (Jest to właściwie cały osobny rozdział, który powinien zostać spisany jako integralna część historii holocaustu).

Kiedy nas prowadzono, dopadła nas jeszcze jedna ciemna myśl: nikt nie dowie się, co się stało z naszymi ciałami... Kobiety głośno łkały. Najstarszy ze strażników, widocznie jeszcze nie całkiem zdemoralizowany, miał sumienie. Rozumiał nasze przerażenie i starał się nas uspokoić, zwłaszcza kobiety, mówiąc, że zabiera nas do komendanta.

Przy wejściu do lasu stał duży drewniany budynek. Wprowadzono nas do dużej sali z ławką pośrodku, gdzie mieliśmy czekać na przybycie komendanta. On miał nas przesłuchać. Siedzieliśmy ze spuszczonymi głowami jak potępieńcy, każdy pogrążony we własnych myślach, każdy przeprowadzający bolesny rachunek ze swego życia...

Wreszcie nadszedł komendant. Żołnierze spoważnieli. Nasze serca zabiły szybciej – zaraz się zacznie... Niedługo potem wprowadzono nas, całą grupę, z paczkami w rękach, do biura komendanta. Siedział przy stole – mocno zbudowany, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna – i z powagą spoglądał na każde z nas. Zaskoczył nas sposób, w jaki nas przesłuchiwał, byliśmy kompletnie zdumieni – mówił do nas jak do ludzi! A my... my byliśmy wtedy oficjalnie nazywani złodziejami, bandytami, pasożytami; to my byliśmy winni wojnie; to my byliśmy największymi wrogami Rzeszy i Fuehrera; wrogami, których upodlić, zastrzelić albo skazać na śmierć było patriotycznym obowiązkiem każdego łajdaka i sadysty...

Po wstępnych pytaniach: kim jesteśmy, skąd przychodzimy, dokąd idziemy itd., padły następne, bardziej osobiste. Przeglądając dokumenty pytał o naszą profesję, rodziny, powody naszej ucieczki, widoki na przyszłość w Związku Sowieckim. Instynkt podpowiadał nam, że mogliśmy powiedzieć mu całą straszną i morderczą prawdę. Mieliśmy uczucie, że siedzi przed nami oficer, w którym, pod mundurem, bije ludzkie serce i który traktuje nas jak ludzkie istoty. Otworzyliśmy przed nim dusze i przedstawiliśmy mu naszą tragiczną sytuację: że odeszliśmy z domów, oderwaliśmy się od rodzin, aby uciekać przed śmiercią, żeby znaleźć schronienie, póki zamęt nie ucichnie.

Komendant uważnie słuchał naszych wyznań. Podszedł do kobiet, które siedziały i płakały i uspokajał je, że nic złego nam się nie stanie. Żołnierz, który przetrząsał nasze bagaże w poszukiwaniu kontrabandy, otrzymał polecenie spakowania ich na nowo i zwrócenia nam ich:

„Są wolni, mogą iść!”

Kiedy dziękowaliśmy mu za tę niesłychaną dobroć, jedna z kobiet, całkowicie nieumyślnie, zapytała o niebezpieczeństwa grożące przy przejściu przez rzekę. On złapał ją za słowo i spytał, o jakich niebezpieczeństwach mówi. Wtedy powiedzieliśmy mu o rabunkach i mordach na bezbronnych Żydach, którzy w nocy przedzierają się przez lasy i rzeki, aby przekraść się przez granicę. Zorganizowane bandy korzystają z okazji wzbogacenia się przez jedną noc bez ryzyka śledztwa i kary.

Komendant zapytał nas o nazwisko naszego przewodnika, ale go nie znaliśmy. Potrafiliśmy tylko opisać miejsce, z którego nas zabrano.

Kiedy znów znaleźliśmy się na drodze przez pola, nie mówiliśmy do siebie ani słowa. Byliśmy w głębokim szoku. Ktoś szeptał: „Cud!... cud!...”.

Słońce było wysoko na niebie. Było już południe, kiedy dotarliśmy do zagrody przewodnika. Nagle słyszeliśmy za sobą odgłos końskich kopyt. Kto nas śledził? Serca nam waliły... Usunęliśmy się z drogi nadjeżdżającego i ... rozpoznaliśmy naszego komendanta!

Spojrzeliśmy po sobie nie rozumiejąc, co się dzieje. Byliśmy kompletnie zaskoczeni. Wtedy zobaczyliśmy, że komendant rozmawia z jakimś wysokim mężczyzną, w którego rękach, jak później odkryliśmy, miał spocząć nasz los. Widząc nas, komendant powiedział, żebyśmy byli zupełnie spokojni. Mężczyzna ten był osobiście odpowiedzialny za to, abyśmy bezpiecznie przeszli na drugą stronę. Komendant wyśle też w odpowiednim czasie dwóch żołnierzy, aby byli obecni podczas naszej przeprawy.

Kiedy najstarszy z naszej grupy, inżynier Kazimierz Lewi (zięć Izuchera Szwarca) dziękował mu za tak ludzkie postępowanie wobec nas w tak ważnym momencie, komendant odpowiedział, że nie ma za co dziękować, bo jest obowiązkiem każdego pomagać bliźniemu w ciężkich czasach. Potem powiedział nam w zaufaniu, że nigdy nie wierzył w to, co pisze się o Żydach; on sam jest z Wiednia i zna wielu Żydów; nawet grał w piłkę ze sportowcami z klubu „Ha-Koach” w Wiedniu; uważa, że dobrze robimy, przekraczając granicę; on zostawił w domu żonę z dziećmi; nie wiadomo, co przyniesie jutro i kiedy nadejdzie wolność. Pożegnał nas uściskiem dłoni. Potem wsiadł na konia i pogalopował z powrotem...

Słońce zaszło i robiło się coraz ciemniej i ciemnie. Nad rzeką wisiał wilgotny, jesienny chłód. Po drugiej stronie był gęsty las, czarny i cichy, spowity tajemnicą. Tu panował głęboki spokój. Słyszeliśmy, jak kołyszą się gałęzie stojących w wodzie wierzb. Było to niesamowite i napełniało nas obawą. Co czeka nas, samotnych i zagubionych, na obcej ziemi w tak burzliwy czas? Czy znajdziemy tam azyl, którego tak pragniemy, czy „noc długich noży?”

Obejrzałem się. Koniuszki wierzbowych warkoczy szeleściły jakby wieczorną modlitwą. Może posyłały nam błogosławieństwo na progu nowej, nieplanowanej podróży w nieznane? Także na naszych ustach była cicha i gorąca modlitwa...

Najpierw ujrzeliśmy wśród drzew dwie sylwetki uzbrojonych żołnierzy nieruchomo wspartych o powalone pnie. Tak, niemiecki komendant dotrzymał słowa co do straży granicznej. Uczciwie i z jakimż samopoświęceniem...

Kiedy, wiele lat później, odwiedziłem gaj Sprawiedliwych wśród Narodów Świata w Jerozolimie, potrafiłem rozpoznać głębokie, humanitarne znaczenie tego ogromnego, wartościowego historycznego projektu. Myślałem o oficerze w mundurze Reichswehry, który osobiście pomagał nieszczęśliwym, prześladowanym Żydom – bo z pewnością nie byliśmy jedyni, którym dopomógł uciec z paszczy hitlerowskich bestii. Tak, bez wątpliwości zasługuje on na to, by być tutaj wspomniany z najwyższym szacunkiem. Jak możemy zdobyć jego nazwisko? I czy ktoś wie, czy nie musiał w końcu zapłacić życiem za swoje szlachetne i odważne serce?

Niech wiersze te będą skromnym pomnikiem wiecznej chwały i wdzięczności dla wszystkich Sprawiedliwych, tak, aby ich uczynki – tak często połączone z poświęceniem – i ich nazwiska nie zostały zapomniane.


{560}

Droga męczeństwa zgierskiego Żyda

Błogosławionej pamięci Adaś Rozensztrauch

Od tłumacza: tekst w oryginale po polsku, na potrzeby Księgi Izkor przetłumaczony na jidysz, a z jidysz na angielski. Niestety, JewishGen nie posiada polskiego tekstu ani informacji, gdzie się on może znajdować, o ile jeszcze istnieje. Dlatego zmuszona byłam oprzeć mój tekst na tłumaczeniu angielskim. Jeśli ktokolwiek z Czytelników jest w stanie zlokalizować oryginał, bylibyśmy bardzo wdzięczni za pomoc w jego odnalezieniu – Z.O'R.

{Fot. str. 560 (niepodpisana): Adaś Rozensztrauch}

Adaś[1], autor poniższych wspomnień z drugiej wojny światowej, był synem Dai i Szaloma Rozensztrauchów, wnukiem znamienitego działacza społecznego i właściciela posesji w Zgierzu reb Natana Adera i prawnukiem Lejba Parizera – niezwykłej osobowości starszej generacji chasydów, który pielgrzymował do świętej i błogosławionej pamięci Magena Abrahama, Trisker Magida.

Adaś był uwielbiany w swojej rodzinie. Kiedy w roku 1939 wybuchła wojna, był studentem dziewiątej klasy w łódzkim gimnazjum hebrajskim. Przeżył wszystkie wojenne wstrząsy. Jedyną rekompensatą jego piekielnych cierpień było chyba to, że dane mu było na własne oczy zobaczyć upadek swoich katów.

Adaś stracił całą swoją rodzinę w niemieckich obozach śmierci. Rok po wojnie sam utracił swoje młode życie na niemieckiej ziemi z powodu przebytej choroby.

Niech notka ta będzie mu dobrym wspomnieniem.

Pierwsze bombardowanie

Długi, nieprzerwany gwizd syren – alarm przeciwlotniczy. Tak zaczęła się codziennie odtąd powtarzana, a już znienawidzona gra w chowanego. Ale co można było zrobić? Był początek wojny. Nieustannie wydawano coraz to nowe nakazy i grożono karami. Zostawiliśmy cały dom i ukryliśmy się w piwnicy wśród drzewa na opał. Tylko dziadek pozostał na straży jako komendant kwartału obrony przeciwlotniczej i jako emisariusz. Pustymi ulicami przeszło drżenie. Nagle usłyszeliśmy samoloty. Podniosłem głowę. Już widać na niebie stalowe ptaki. To piękny – a jednocześnie straszny widok. Sekundę później hałas przybliża się i staje się coraz głośniejszy. Już są nad naszymi głowami. Otwierają się klapy i wypadają z nich jakieś podłużne przedmioty. Zapierający dech w piersiach świst powietrza, potem – ogłuszająca eksplozja. Jeden, dwa, trzy, cztery... Głośne „Szma Izrael”[2] mojego dziadka przywraca mi przytomność. Wtedy zrozumiałem powagę sytuacji. Wojna – słowo to jakby rylcem wyryło się w moim mózgu. To nie był alarm próbny. Minuty ciągnęły się niemożliwie. Chcę być z rodzicami i moim ukochanym bratem. Niestety, to niemożliwe. Na pewno by mnie zastrzelono, samoloty lecą tak nisko nad miastem. Muszę czekać. Pierwsza godzina wojny wydawała się trwać całą wieczność.

Wreszcie znów usłyszałem syreny – alarm się skończył. Jednym skokiem znalazłem się w ogrodzie. Dzięki Bogu, wszyscy są cali i zdrowi. Miasto też nie bardzo ucierpiało. Wszyscy byliśmy wstrząśnięci, także dziadek, który zawsze był wzorem odwagi i pewności siebie. Z ulgą zebraliśmy pakunki i wróciliśmy do domu.

Później, po dzienniku wieczornym, rozmawialiśmy o wydarzeniach minionego dnia.

Poniedziałek, czwarty września, był zupełnie spokojny. We wtorek był koleiny nalot. Pobiegliśmy do ogrodu, ale tym razem nie rozdzieliłem się z rodziną. Leżeliśmy razem pod wielką lipą, przytuleni. Ten nalot był straszny. Bomba spadła do sąsiedniego ogrodu i zrobiła wielki lej w ziemi. Podniosła się chmura piachu i ziemi, tak gęsta, że zrobiło się ciemno. Z trudem uspokoiłem kobiety, które były przekonane, że to bomba gazowa. Parę minut później wszystko ucichło i powietrze się oczyściło. Leżeliśmy i czekaliśmy, aż skończą się wybuchy, co by znaczyło, że samoloty się oddaliły. Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy syreny oznajmiły koniec nalot. Jednak ten atak spowodował szok nerwowy u mojej matki i babki. Miasto zostało ciężko ostrzelane. Wiele domów runęło grzebiąc ofiary pod gruzami. Całkowicie zniszczony został dom jednego z naszych kuzynów, choć on i jego rodzina ocaleli.

{562}

W Łodzi

Postanowiliśmy pojechać do Łodzi usłyszawszy, że tam dzień minął spokojniej. Wyjechaliśmy ze Zgierza ostatnim pociągiem, o dziesiątej. Kiedy dotarliśmy do Rynku Bałuckiego, zorientowaliśmy się, że nie jest tak dobrze. Jednostki polskiej armii pokonane nad Wartą w popłochu wycofywały się przez Brzeziny w kierunku Warszawy. To było straszne, ale nic nie można było zrobić. Poważnie przestraszeni poszliśmy do mieszkania naszego wuja. Warunki mieszkaniowe nie były tam za dobre. Dziesięć osób zajmowało jeden pokój. Położyliśmy się na podłodze i prędko zasnęliśmy.

Wstałem o piątej rano i wybiegłem na ulicę. To, co zobaczyłem, napełniło mnie rozpaczą. Ulicą maszerowało wojsko, policja, oddziały Przysposobienia Wojskowego[3], wiele organizacji, cywile, kobiety i dzieci. Ogłoszonym przez radio rozkazem pułkownika Umiastowskiego wszyscy opuszczali Łódź, aby... bronić Warszawy! Biegiem wróciłem do rodziców i opowiedziałem im, co widziałem. Zdenerwowali się nie na żarty. Nikt nie wiedział, co robić: zostać czy wyjechać. Wywiązała się dyskusja, ale wreszcie dziadek zadecydował: zostajemy.

Jak się później okazało, ci mieszkańcy Łodzi, którzy opuścili miasto, popełnili fatalny błąd. Tragedia, jak rozegrała się na szosie Łódź – Brzeziny – Warszawa na pewno znajdzie stałe miejsce na kartach podręczników historii. Pułkownik Umiastowski był niewątpliwie niemieckim szpiegiem i jego rozkaz opuszczenia Łodzi przez cywilów miał na celu zablokowanie drogi wycofującym się oddziałom wojskowym, które z trudnością przedzierały się przez masy uchodźców. Sytuację te wykorzystało niemieckie lotnictwo. Samoloty przelatywały bardzo nisko nad ziemią i witały stłoczonych uciekinierów huraganem ognia z pistoletów maszynowych. Skutków nie trzeba opisywać. Droga zasłana była zmasakrowanymi ciałami zmieszanymi z zabitymi końmi i przewróconymi wazami. Wiele osób, widząc tę jatkę, zawróciło wpół drogi. Tylko niewielka liczba dotarła do Warszawy. Następne dwa dni w Łodzi były spokojne.

W piątek stało się to, czego się obawialiśmy. Rozpoczęła się największa tragedia w historii europejskiego żydostwa. Około piątej po południu na Placu Wolności pojawiły się pierwsze oddziały SA. W pół godziny później miasto oficjalnie się poddało. Byłem tego naocznym świadkiem. Od tej chwili Żydzi nie byli już wolnymi ludźmi. Nasz los był przypieczętowany.

Rano zaczęły się pogromy i demolowanie żydowskich sklepów i domów. Zabieranie do przymusowych robót i bicie stały się codzienną rutyną. Ciągnęło się to całymi dniami i tygodniami, podczas gdy morale Żydów topniało w miarę, jak coraz bardziej i bardziej byli deptani. Widzieliśmy i słyszeliśmy rzeczy, które sprawiają, że krew się ścina w żyłach.

Zdając sobie sprawę, że życie w takich warunkach prowadzi do kompletnego upadku ducha i widząc, co się dzieje w hitlerowskim piekle, postanowiłem uciekać za wszelką cenę. Próbowałem przekonać rodziców, abyśmy razem przedarli się przez granicę na terytorium radzieckie, ale moja matka za nic nie chciała zostawić dziadka i babki. Kiedy moi rodzice zrozumieli, że mnie nie przekonają, zaproponowali kompromis: pójdziemy do Generalnej Guberni, do Warszawy. Spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i poprosiliśmy znajomego chrześcijanina, aby je dla nas przewiózł. Wyjechaliśmy z Łodzi 25 grudnia. Na granicy zrewidowano nas od stóp do głów. Na szczęście wszystkie nasze kosztowności pojechały razem z resztą bagaży.

{563}

W Warszawie

Różnica między Łodzią a Warszawą była ogromna. Tutaj handlowano i prowadzono interesy jak przed wojną. Tak jak dawniej, Gęsia i Nalewki były ośrodkiem handlu, spekulacji i wysokich dochodów. Niezwykle niskie ceny żywności dawały wiele możliwości zarobku. W tej sytuacji nie było nawet mowy o dalszej podróży. Dostosowałem się do życzeń moich rodziców. Ojciec dobrze zarabiał i niczego nam nie brakowało. Przez pół roku jadłem, piłem i nieźle się bawiłem. Na początku czerwca postanowiłem nieco się uniezależnić i znalazłem pracę w przedsiębiorstwie militarnym. Miałem niewiele innych dochodów, niż te oficjalne, więc byłem bardzo zadowolony z tej pracy. Uważałem, że trzeba mieć zawód, aby móc koegzystować z Niemcami. Dlatego, po trzech miesiącach pracy, oszczędziwszy trochę pieniędzy, zapisałem się na kurs ślusarstwa w gminie. Ukończyłem kurs po pół roku z dobrym wynikiem. Potem należało poszukać odpowiedniej pracy. Dzięki kontaktom ojca znalazłem posadę w wojskowym warsztacie mechanicznym jako pomocnik maszynisty. Pracowałem tam aż do wybuchu wojny między Niemcami a Rosją. Wtedy praca się skończyła, bo skończył się popyt Niemców na nasze produkty. Znów byłem bezrobotny. W tym czasie sytuacja w Warszawie była krytyczna. Głód, nędza i epidemie były nagminne. Ja też zachorowałem na dyzenterię, ale wyzdrowiałem, bo miałem silny organizm. Jednak nie miałem środków utrzymania.

{564}

Szukam pracy w polu

W połowie lipca organizacja rolnicza „Topserol” urządzała wyjazd na wieś w okolice Lublina do pracy przy żniwach. Zgłosiłem się, ale komisja zdrowia odrzuciła mnie, bo byłem bardzo osłabiony. Nie poddałem się jednak i poszukałem protekcji. Wreszcie uzyskałem pozwolenie na wyjazd. Niełatwo było rozstać się z rodzicami w tak trudnych czasach, ale pojechałem, wiedząc, że ułatwi im to sytuację, zwłaszcza, jeśli będę mógł im posyłać jedzenie.

Pojechałem do Lublina z grupą stu dwudziestu osób. Stamtąd posłano nas do Bukowej, skąd urząd pracy kierował nas do sąsiednich wsi. Spać mieliśmy w chłopskich chatach. Jak zwykle w żniwa, praca była ciężka, szczególnie dla mnie, nieprzyzwyczajonego. Nie było dnia i nocy – zmuszano nas do pracy na okrągło. Jednak dobre jedzenie bardzo mnie wzmocniło.

Kiedy pszenica została zebrana, nie było więcej pracy i trzeba było wracać. Jechałem z ciężkim sercem, bo docierały do nas straszliwe wieści o szalejącej epidemii, kosztującej życie setek ofiar dziennie. Po drodze kupiłem mąkę i słoninę i dobrze je schowałem. Podróż przeszła spokojnie, podobnie jak rewizja przy wejściu do getta. Przybyłem wieczorem w wigilię Rosz Haszana.

{565}

W warszawskim getcie

Nigdy nie zapomnę powitania, jakie zgotowali mi moi rodzice. Po prostu mnie nie rozpoznali. Wyjechałem z miasta blady i wycieńczony, a wróciłem okrąglejszy i opalony. Kiedy opowiedziałem im, jak się żyje na wsi, byli zdumieni, że warunki tam są tak dobre. Kiedy rozpakowałem węzełki z mąką i słoniną, zdziwienie ich nie miało granic. Urządziliśmy prawdziwą ucztę w środku nocy – po raz pierwszy mogli najeść się do syta.

W kilka dni po powrocie, przemyślawszy sprawy, doszedłem do wniosku, że manna z nieba nie spadnie do getta. Znów należało iść do pracy. Także tym razem pomógł mi dziadek. Miałem polerować odlewane aluminiowe łyżki. Ponieważ byłem nauczony pracy w metalu, bardzo szybko nabrałem wprawy. Pracowałem w nocy, a w dzień pomagałem ojcu, ile tylko mogłem. Niestety, niedługo w ten sposób pracowałem. Zaczęto wyłączać prąd w nocy i trzeba było zamknąć odlewnię.

Po raz kolejny zacząłem szukać pracy. Tym razem wuj zapisał mnie do pracy przy jajkach, co dawało jedne z lepszych możliwości zatrudnienia w Warszawie. Ten sposób zarobkowania okazał się znakomity. Praca była po stronie aryjskiej. Szmuglowałem przeróżne towary na sprzedaż i w zamian przynosiłem jedzenie. Jadłem wtedy piętnaście jaj dziennie – surowych lub w innej formie (w napojach, z kawą, z barszczem). Praca nie była ciężka, mogłem więc zregenerować siły. Jednak i to nie trwało długo.

Środa dwudziestego drugiego lipca okazała się być dniem, którego żaden warszawski Żyd nigdy nie zapomni – dniem, w którym zaczęła się „likwidacja” (niefortunny termin ukuty przez wyrafinowanych niemieckich morderców). Judenrat otrzymał polecenie skierowania ponad siedmiu tysięcy Żydów do osiedlenia na świeżo zdobytych ziemiach wschodnich, gdzie mieliby zostać zatrudnieni w rozmaitych przedsiębiorstwach. Obiecywano dobre zarobki i żywność. Rodziny, które zgłoszą się dobrowolnie, nie miały być rozdzielane. Każdy miał dostać na drogę trzy kilo chleba i kilogram marmolady. Biorąc pod uwagę głód i nędzę, jakie były udziałem tysięcy rodzin, nic dziwnego, że zgłosiło się wielu ochotników. Tak było przez pierwsze pięć – sześć dni. Potem liczba chętnych spadła i zaczęły się łapanki na ulicach. Zabierano tych najbiedniejszych, wychudzonych i obdartych. Kiedy i te rezerwy ludzkie się wyczerpały, wpuszczono do getta grupy Litwinów i Ukraińców. Ludzie ci (jeśli w ogóle można ich tak nazwać) wdzierali się do domów i zabierali każdego, kto nie miał pozwolenia na pracę. W takiej akcji trzeciego sierpnia zabrano mojego dziadka – nigdy więcej go nie zobaczyłem. Moje i ojca dokumenty były w porządku, więc matka i brat mogli tymczasowo się ukryć. Aby zebrać jeszcze więcej ofiar, władze niemieckie zarządziły, że wszystkie zarejestrowane przedsiębiorstwa mają urządzić specjalne noclegownie dla swoich pracowników. Tak zostałem oddzielony od moich rodziców. Oni zamieszkali przy firmie „Schilling”, a ja i moi koledzy w getcie na ulicy Zamenhofa. Dzięki tej lokalizacji miałem szczęście nie być świadkiem straszliwych scen, jakie miały miejsce podczas akcji w dzielnicy żydowskiej. Płacz i zawodzenie mogły poruszyć kamienie, ale nie kamienne serca niemieckich morderców i ich litewskich i ukraińskich pomocników.

Kiedy wracałem z pracy, nigdy nie wiedziałem, czy jeszcze zobaczę moją rodzinę. Liczbę przeznaczonych do deportacji podniesiono do dwunastu tysięcy i populacja getta się kurczyła. Kiedy wchodziłem do domu, serce mi biło jak oszalałe: czy moi rodzice jeszcze tu są? Pytanie to dręczyło mnie bez przerwy.

W getcie trudno było przejść ulicą między umierającymi z głodu. Kupiliby wszystko, co tylko udało nam się przeszmuglować ze strony aryjskiej. Nie pytali o cenę: pieniądze nie grały roli. Przebiegałem przez ulice jak szalony, żeby jak najszybciej zobaczyć moich ukochanych.

Ale nieszczęście odwlokło się nie na długo. Cios spadł czternastego sierpnia. Tego dnia otoczono teren „Schillinga”. Ojciec był w pracy, a matka z bratem w punkcie sprzedaży posiłków i drewna na opał. Nie wiem, jak się wszystko potoczyło. Znaleziono matkę i zastrzelono. Była silną kobietą, więc żyła jeszcze przez dwadzieścia minut po tym, jak dopadła ją kula. Dopiero wtedy nadeszła druga grupa morderców, którzy zlitowali się i dobili ją dwoma strzałami. Tak skończyło się 38-letnie życie mojej matki. Modliła się o taki koniec raczej niż o zesłanie do komory gazowej.

{567}

Umschlagplatz

Przez pierwszy dzień byłem całkowicie załamany. Wreszcie odzyskałem równowagę, a i ojciec wziął się w garść. Nie zmienił się w zauważalny sposób. Ja wróciłem do pracy. Opadły mnie złe przeczucia, że nie jest to jeszcze koniec naszych nieszczęść. I rzeczywiście: w piątek 28 sierpnia przeprowadzono selekcję u wejścia do fabryki. Co piątą osobę puszczono wolno. Mnie, tak jak większości pracowników, kazano czekać z boku, co nie wróżyło nic dobrego. Czekaliśmy na Lesznie do ósmej wieczorem, kiedy ostatnia grupa ludzi przyszła do pracy. Nakazano nam marsz (a raczej bieg) na Umschlagplatz. Ci, którzy przynieśli ze sobą węzełki z najpotrzebniejszymi rzeczami, musieli je porzucić, nie mieli wyboru; ci, którzy biegli za nimi, potykali się o nie i padali, tarasując drogę. Następni, popędzani i bici przez dzikich Ukraińców, tratowali leżących. Mordercy bili tych, którzy nie wstawali, kolbami karabinów i kłuli bagnetami. Przez całą drogę strzelali w powietrze, by wzniecić jeszcze większy zamęt. Kule latały nam nad głowami. Biegliśmy tak przez całe pół godziny, aż do Umschlagplatzu. Tę noc spędziliśmy wszyscy razem pod jasnym niebem, trzęsąc się ze strachu, że w każdej chwili mogą załadować nas do wagonów.

Pierwszy dzień przeszedł relatywnie spokojnie. Każdy szukał znajomych wśród członków „Ordnungsdienstu” (służb porządkowych), którzy, za słoną opłatą, mogli wraz z Ukraińcami zaprowadzić nas z powrotem do getta. Tak samo było drugiego i trzeciego dnia. Ludzie przychodzili i odchodzili. Uwolniono pięciu Żydów z naszego domu po tym, jak zapłacili po sześć tysięcy złotych każdy. Ja spędziłem tam pięć pełnych dni, aż do środy, kiedy, za dwa tysiące złotych, zostałem przyłączony do zwalnianych pracowników Avii i zabrany z Umschlagplatzu. W domu wszyscy zdążyli już stracić nadzieję, że mnie jeszcze zobaczą. Spędzić pięć dni na Umschlagplatzu i nie zostać wysłanym z transportem – to prawdziwy cud. Cudem była niewątpliwie niewystarczająca liczba wagonów kolejowych.

Nie zdążyłem jeszcze dobrze złapać oddechu jako przywrócony do życia, kiedy szóstego września utworzono A.G. „Kessel”. Ci, którzy mieszkali poza gettem, mieli stawić się w młynie na selekcję, aby można było spisać tych, którzy mieli pozostać przy życiu. Usłyszawszy to zarządzenie natychmiast pobiegłem do domu, spakowałem rzeczy i zabrałem ojca i brat do mojego mieszkania, by ukryć ich przed selekcją. Naszego bloku przy Koszarowej zarządzenie chwilowo nie dotyczyło. Z wielką trudnością udało mi się ich tam przechować, nie wolno nam było bowiem ukrywać ludzi, którzy nie pracowali w naszej firmie.

Selekcja odbyła się po południu. Widziałem wszystko bardzo dobrze przez okno. Niektórzy rodzice, chcąc uchronić swoje dzieci, chowali je w węzełkach z rzeczami i tak przychodzili na selekcję. Starsze dzieci kierowano prosto do wagonów, razem z rodzicami.

Ojciec chciał zgłosić się po swój numer, tak, aby pozostać w zgodzie z zarządzeniem. Za wszelką cenę starałem się go od tego odwieść, czułem bowiem, że byłoby to wielkie ryzyko. Na nieszczęście ojciec uparcie trwał przy swoim. Wiedziałem, czym to się może skończyć i udało mi się go przekonać, żeby przynajmniej ochronić dzieci. Postanowił więc zostawić mojego brata ze mną i wrócić po niego później.

Następnego dnia, w sobotę siódmego września, mimo moich błagań, ojciec zrobił, co zapowiedział i opuścił swoją kryjówkę. Wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Razem z bratem zostaliśmy sierotami.

Tydzień później dowiedziałem się, że zebrano dwa tysiące zdrowych ludzi, w tym mojego ojca i kuzyna i wysłano ich do pracy na wieś na Lubelszczyznę. Teraz pozostało mi tylko pogodzić się ze swoim gorzkim losem i wziąć się w garść. Byłem teraz jedynym opiekunem mojego brata.

Akcja zakończyła się w trzy dni później. Ci, których oszczędzono, odetchnęli z ulgą. Od dwudziestego drugiego lipca nie było ani jednego dnia bez ofiar. Przywrócono porządek, wszyscy wrócili do pracy tak, jakby nic się nie stało. Tylko żydowskie serca jakby straciły swój rytm. Ponieważ coraz trudniej było chodzić do placówki[4], zacząłem pracować w grupie sprzątającej getto. Znajdowałem wiele cennych przedmiotów, które sprzedawałem na placówce za żywność. Brat pomagał mi w prowadzeniu tego interesu. Sprzątał mieszkanie i gotował. Wieczorami odwiedzałem sąsiadkę, Madzię, którą byłem bardzo zainteresowany. Z czasem zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Niestety nie było mi dane z nią zamieszkać. Nasza przyjaźń nie trwała długo.

Nowe nieszczęście przyszło osiemnastego stycznia. Przeprowadzono drugą „likwidację”, która trwała prawie tydzień. Znów były tysiące ofiar. Po akcji życie znów wróciło do stanu podobnego do normalności, chociaż spodziewaliśmy się kompletnej likwidacji Warszawy. Zaczęliśmy więc budować bunkry, żebyśmy mogli się w nich schować, jak przyjdzie czas.

{569}

Podziemie w getcie

W końcu lutego wielkie przedsiębiorstwo „Schultz i Tiebens”, które zatrudniało tysiące Żydów, przeniosło się do Poniatowa. Zaproponowano Żydom, aby również się przeprowadzili, dobrowolnie, z rodzinami i dobytkiem. Na początku wszystko przebiegało spokojnie, ale kiedy ludzie zaczęli się ukrywać, nastąpiły łapanki w getcie. Wtedy Żydzi zaczęli się organizować i zbroić. Każdy wiedział o Treblince, gdzie palono ludzi tysiącami. Nie było nic do stracenia. Akcje podziemia przeprowadzano nocami i wielu Niemców straciło życie. Getto było otoczone przez wojsko, policję, Ukraińców i SS. Nazywali oni getto „miastem wymarłym”, ale nie było ono wymarłe, bo w podziemnych bunkrach biły tysiące żydowskich serc niecierpliwie czekając na tę noc, kiedy będzie można wyjść i uderzyć na hitlerowców.

W czwartek, dwudziestego piątego kwietnia, obudziły nas potężne eksplozje. Niemcy wysadzali w powietrze dom za domem. Całe kwartały getta zapadały się, grzebiąc pod gruzami tysiące ofiar. Zagrożenie zbliżało się z minuty na minutę. W sobotę po południu, siedząc w bunkrze, usłyszeliśmy odgłos kroków, a potem dziki wrzask Ukraińców. Krzyczeli, żeby wyjść, bo zaraz spalą dom. Kiedy nikt nie wychodził, przystąpili do dzieła. W pewnej chwili mordercy wpadli do domu, pod którym był nasz bunkier. Przeszukali każdy pokój. Wstrzymaliśmy oddech i czekaliśmy w napięciu. Czułem, jak brat tuli się do mnie z jednej, a Madzia z siostrą z drugiej strony. Nagle usłyszeliśmy ostre stukanie w podłogę. Mordercy nasłuchiwali, czy usłyszą pusty dźwięk wskazujący, że pod spodem jest bunkier. Przerażenie odebrało nam oddech, bo stukanie zbliżało się. W minutę później wszystko było stracone. Odkryto nas. Nastąpiła chwila ciszy, a potem potężny wybuch. Zauważyliśmy, że lampa zgasła, a powietrze stało się cięższe. Straszliwa prawda – zaczynało nam brakować powietrza. Zdecydowaliśmy się otworzyć drzwi i wyjrzeć na świat. Wtedy okazało się, jak straszna jest sytuacja. Do bunkra wdarły się kłęby dymu. Wybuchła panika. Każdy rzucił się do wyjścia, bo kable iskrzyły. Ja nie wyszedłem. Mój brat wydostał się pierwszy. Potem ja wyszedłem przez okno. Od świeżego powietrza zakręciło mi się w głowie. Przed oczami miałem przerażający widok: ze wszystkich stron byliśmy otoczeni przez ogień i domy płonęły. Nie było gdzie uciekać. Co mieliśmy robić? W końcu doszliśmy do wniosku, że trzeba się poddać. Po prostu – wyjść na ulicę naprzeciw losowi. I tak zrobiliśmy. Otworzyliśmy drzwi i około dwustupięćdziesięcioosobowy tłum wyszedł na zewnątrz. Natychmiast otoczyli nas esesmani. Przeszukali nas, potem podzielili na pięć grup i zaprowadzili z podniesionymi rękami na Umschlagplatz.

Zapadła noc, a nasz los wciąż był nieznany. Chodziły pogłoski, że wyślą nas do Poniatowa. Następnego ranka zaczęło się bicie. Ukraińcy stanęli wzdłuż drogi i bili Żydów kolbami karabinów. Chwyciłem brata i rzuciłem na ziemię, żeby ominął go cios.

Na dworcu podzielono nas na pięcioosobowe grupy i zaprowadzono do wagonów. Litwini uspokajali nas, że nie jedziemy do Treblinki, tylko do Poniatowa. Na początku, kiedy umieszczono nas w wagonach po siedemdziesiąt osób i dano po pół kilo chleba, byliśmy spokojni. Podróż trwała cały dzień. W wagonach panowała śmiertelna cisza. W sercach naszych drżał płomyk nadziei.


{571}

W Majdanku

W Lublinie staliśmy przez pół dnia, zanim nas rozładowano. Porządku pilnowali Żydzi, żołnierze armii polskiej wzięci do niewoli. Traktowali nas oni z niezwykłą surowością. Potem zaczęła się segregacja: krawców, szewców, kapeluszników i kuśnierzy umieszczono oddzielnie. Potem znów zapakowano nas do wagonów. Ja i mój brat znaleźliśmy się w grupie ślusarzy, elektryków, techników i inżynierów.

Znów ruszyliśmy. Podróż trwała około godziny. Wreszcie oczom naszym ukazał się jasno oświetlony zabudowany obszar otoczony drutem kolczastym. Za czterech stron znajdowały się wieże strażnicze z karabinami maszynowymi. Przy wieżach były budki strażnicze. Ze wszystkich stron były ostre, oślepiające reflektory. Wewnątrz stały rzędy drewnianych baraków. Panowała śmiertelna cisza i spokój. Zaprowadzono nas na tak zwany „Koiln Platz”[5], gdzie oddzielono kobiety od mężczyzn. Mężczyzn przeprowadzono przez cały obóz. Kobiety myślały, że już nigdy nas nie zobaczą. I rzeczywiście, mieliśmy pozostać rozdzieleni przez długi czas.

Po tym wszystkim położyłem się na ziemię i niebawem zasnąłem. O szóstej przyszły nowe straże. Rozkazano nam stanąć w szeregu i nastąpiła nowa selekcja. Tym razem oddzielono chorych i starych. Pozostałych zaprowadzono do łaźni. Już podczas marszu zabrali mojego brata. Nie mogłem nic zrobić. Udało nam się spotkać wzrokiem po raz ostatni. Aż do śmierci nie zapomnę tych słodkich niebieskich oczu i jasnych włosów i jego ostatniego uśmiechu.

Zostałem sam.

Szliśmy dalej. Zaprowadzono nas do łaźni. Bito nas kijami, pędząc przez salę jak bydło. Kiedy stawiliśmy się przed komendantem obozu, postawiono przed nami trzy skrzynie i każdy musiał włożyć tam swoje pieniądze, złoto i kosztowności. Specjalne miejsce wydzielono na ubrania i inne przedmioty. Stąd odesłano nas na strzyżenie, a potem nastąpiła kolejna selekcja. „Na lewo” i „na prawo” – były to jedyne słowa komendanta. Potem dowiedzieliśmy się, że „na lewo” oznaczało komorę gazową. Ja poszedłem „na prawo|” – do łaźni. Nagich, popędzono nas przez pole do budynku z drewnianymi schodami, oznaczonego literami „K.L” (Konzentrationslager). Tam dostaliśmy bieliznę, ubrania i paski. Odwróciłem się i nie mogłem wejść na pierwsze dwa schodki. Śmiałem się i płakałem, kiedy zobaczyłem moich przyjaciół. Wszyscy wyglądaliśmy jak banda cyrkowców.

Kiedy wszyscy się ubrali, zabrano nas do trzeciego z kolei miejsca tortur – do baraku w jednym z największych obozów koncentracyjnych niedaleko Majdanka, Majdanie Tatarskim. Tam spisano nasze dane i rozdzielono małe tabliczki z numerami, które mieliśmy nosić na szyjach na drucie. Odtąd byłem więźniem nr 981. Komendant przedstawił nam regulamin obozu i po jego przemowie wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że zostaliśmy skazani na śmierć.

Dostałem się do bloku ósmego, gdzie nadzorcą był Żyd, jeden z największych morderców w Majdanku. Już przy pierwszym spotkaniu dostałem dwadzieścia pięć batów. Potem otrzymałem krótki wykład o samodyscyplinie. Po południu pod nadzorem kapo poszedłem na badanie lekarskie. Stojąc w kolejce zobaczyłem mego kuzyna, który został zesłany razem z ojcem. Chciałem do niego podbiec, ale strach odebrał mi siły i nie mogłem zrobić kroku. Kiedy mnie mijał, powiedział mi, że ojciec był razem z nim i że umarł w połowie stycznia.

Następnego dnia podzielono nas na grupy i rozdzielono pracę. Przez dwa dni z grupą stu osób pracowałem przy torach kolejowych. Kapo był Żydem z Wiednia i przyjechał parę dni przed nami. Z czasem nauczył się od kolegów ich sadystycznych metod i nasze życie stało się piekłem. Nie było dnia bez bicia. Aby wykupić się z tej jatki, musieliśmy sprzedawać nasze kupony na chleb (nazywaliśmy je „peike”) i jeden z nas co tydzień dawał kapo 1000 złotych. Wtedy sytuacja nasza lekko się poprawiła. Niemniej jednak praca była bardzo ciężka.

Dwa tygodnie później przeszedłem do A.G. „Scheisskomando”. Tam mogłem złapać nieco oddechu. Kilka razy dziennie wychodziłem na pole, gdzie pracowały kobiety. Spotkałem wielu znajomych, którym, mimo ogromnego ryzyka, przekazywałem listy. Dostawałem za to trochę jedzenia, tak że uniknąłem wycieńczenia z głodu. Jedynym problemem było to, że przy każdym wyjściu musiałem się meldować, co było połączone z biciem.


{577}

Od Skierniewic do Monte Cassino

Mosze Jakub Grand

(Przeżycia żydowskiego oficera w czasie drugiej wojny światowej)

A.

Zostałem zmobilizowany na trzy dni przed wybuchem II wojny światowej. W tym czasie prowadziłem w Łodzi szkołę tkacką. O otrzymaniu powołania do wojska powiedziałem mieszkającemu w Zgierzu synowi mojemu brata, z którym razem studiowaliśmy. Ojciec i brat przyjechali się ze mną pożegnać. Widziałem się też z moją jedyną córką. Nigdy już nie miałem ich zobaczyć.

Znalazłem się w pociągu jadącym do Skierniewic. Kiedy zajechaliśmy, właśnie maszerowała druga brygada rezerwistów. Zacząłem rozglądać się za znajomymi i szybko znalazłem zgierzanina Hermana Rozenzweiga i dużego Jokela, syna mojej siostry.

Minęło kilka dni, zanim dostaliśmy mundury. W czwartek mnie i jeszcze jednemu żydowskiemu oficerowi polecono pilnować oddziału, trzymać stałą straż i strzelać do każdego, kto się zbliży. Nagle usłyszałem szum motorów. Było to nasze pierwsze zetknięcie z Luftwaffe (później nazywałem ją „Binen”[6]). Dwie bomby spadły obok budynku, w którym jedliśmy, a jedna przy bramie. Miałem przed oczami morze krwi i poodrywane ręce i nogi. Słychać było okropne krzyki bólu. Nadszedł rozkaz:

„Marsz na Warszawę!”

Nasz marsz opóźnił się, bo droga zablokowana była przez cywilów. Przez cały czas „binen” aplikowały śmierć z powietrza. Chowaliśmy się w polach ziemniaków, ale bardzo wielu już tam zostało. Nasza jednostka przestała istnieć.

Po drodze podszedł do mnie żydowski żołnierz, rezerwista z Łodzi i odtąd szliśmy razem. Dotarliśmy do Warszawy wieczorem. Za Mostem Praskim zameldowaliśmy się w punkcie mobilizacyjnym i otrzymaliśmy rozkaz pójścia w kierunku Garwolina.

W Garwolinie znaleźliśmy się po południu. Po drodze spotkaliśmy ludzi z naszej jednostki. Posuwaliśmy się coraz dalej, podczas gdy „binen” brzęczały nam nad głowami. Wreszcie wraz z niewielką grupą oficerów dotarliśmy do Turska i tam wpadliśmy w ręce Rosjan.

Jeśli się nie mylę, była wigilia Jom Kipur 1939 roku. Wsadzono nas do wagonów i zawieziono do Szepetówki. Od razu nas spisano i zabrano, co tylko ze sobą mieliśmy. Następnego dnia, pod nieco rozluźnionym reżimem, pojechaliśmy dalej. Niedaleko Lwowa kazano nam budować autostradę do Kijowa. Poszerzaliśmy drogę o półtora metra po każdej stronie. Ciężka praca tak mnie osłabiła, że musiałem iść do lekarza. Lekarz, Żyd, dał mi świadectwo zwolnienia z pracy i mogłem pojechać do Lwowa. Stamtąd skierowałem się do Białegostoku, gdzie spotkałem wielu „bieżeńców” ze Zgierza. Znałem pewną pustą piwnicę przy ulicy Pierackiego i zdecydowałem się tam się schronić.

{578}

B.

Uciekinierzy ze strony niemieckiej przyjechali przez Małkinię. Byli okrutnie pobici, zabrano im też wszystko, co posiadali. Było wśród nich paru zgierzan. Ze Lwowa przybył Balek Trocki. Pracował tam na lądowisku samolotów. Balek był nam sporą pomocą. Dzięki niemu dostałem pracę.

Pewnego razu, kiedy siedzieliśmy w naszej piwnicy, drzwi się otworzyły i wszedł Leon Rusianow ze Zgierza. Odmalował przed naszymi oczami wstrząsający obraz swoich doświadczeń. Wkrótce po tym, jak Łódź została zajęta, czterech Niemców weszło do kawiarni „Astoria”. Jeden strzelił z automatu w sufit i krzyknął: „Nie ruszać się!”. Potem skonfiskowali każdemu dokumenty i kazali stawić się następnego ranka w wyznaczonym miejscu, gdzie już czekali żołnierze z ciężarówkami. Zabrali wszystkich Żydów i zawieźli do pobliskiego lasu. Kazali im kopać rowy. Mnóstwo rowów. Potem wepchnięto tam Żydów i zastrzelono wszystkich z broni automatycznej. Potem przyjechały nowe ciężarówki pełne Żydów. Niemcy wepchnęli ich do tych dołów, które jeszcze były puste i ich zastrzelili. Leon przeżył, bo pracował przy zakopywaniu rowów. Kazali mu przyjść następnego dnia po swoje dokumenty. Kiedy zjawił się następnego dnia, spotkał kobiety, które przyszły zapytać o los swoich mężów. Odpowiedziano im, że mężowie ich zostali aresztowani i że mogą zostać uwolnieni za okupem. Kobiety pośpiesznie udały się do domów po pieniądze na okup za swoich zamordowanych mężów. Leon powiedział, że sytuacja ta została dokładnie opisana i relacja z wydarzeń została wysłana do Ameryki[7].

{Fot. str. 579: Jakub Grand na froncie włoskim w roku 1944}

C.

W Białymstoku nastał dzień wyborów. Siłą wsadzono nas do samochodów i zawieziono na głosowanie. Zabrano nas do punktu wyborczego, dano zadrukowane kartki papieru, które mieliśmy wsadzić do koperty i wrzucić do urny.

W tym czasie w Rosji tysiące ludzi rejestrowały się do pracy, zależnie od zawodu. Wkrótce jednak miało ich spotkać rozczarowanie: krawca wysyłano na budowę, tkacza do siania drzew w lesie itd.

Wydano zarządzenie, że każdy „bieżeniec” musi otrzymać sowiecki paszport. Wielu zgierzan dostało takie paszporty. Pewnego wieczoru przyszedł Rosjanin w cywilu: „Passporta, pażałsta!”. Ci, którzy ich jeszcze nie mieli, jak ja, mieli pójść za nim. Aresztowanie to miało miejsce w maju 1940 roku. Zabrano nas do pomieszczeń strzeżonych przez żołnierzy. Każdy z nas musiał podpisać napisany po rosyjsku dokument, z którego nic nie rozumieliśmy. Potem zapakowano nas do ciężarówek i zawieziono do białostockiego więzienia. Było nas sześćset osób. Codziennie dostawaliśmy porcję chleba i wodę. Kiedy nas zarejestrowano, sfotografowano i ogolono, znów znaleźliśmy się w ciężarówkach. Wtedy spotkałem najstarszego syna Jume. Dał każdemu z nas sto rubli, po dwadzieścia pięć na każdego zgierzanina, bo tylko tyle wolno nam było mieć przy sobie.

Załadowano nas do pociągu, który szybko jak strzała zajechał do... Kotlas[8]. Zostaliśmy przeliczeni przez enkawudzistów. Wyglądaliśmy jak cienie samych siebie. Zapędzono nas do obozu otoczonego drutem kolczastym. Następnego dnia zaprowadzono mnie i innych Żydów nad rzekę. Pod strażą NKWD wsadzono nas na barkę i dano trochę chleba i śledzi. Po śledziach zachciało nam się pić, ale nie dali nam wody. Dotarliśmy do obozu na brzegu Dźwiny. Poszedłem do lekarza po środek na ból głowy. Lekarz, także deportowany, okazał się być bardzo przyzwoitym człowiekiem. Powiedział mi, że nikt nie wychodzi z obozu zdrowy. Większość deportowanych umiera.

Pewnego razu, przy posiłku, dostrzegłem wśród Rosjan nową, wyróżniającą się twarz. Człowiek ten zapytał mnie, czy przyjeżdżają Żydzi. Wyjaśniłem, że jesteśmy Żydami z Polski. Pozdrowił mnie „szalom alejchem” i opowiedział, że zajmował rządowe stanowisko i że pracował i mieszkał w Odessie. Jest hebrajskim poetą i pisarzem. Prace jego były wydawane za granicą, tak że otrzymywał honorarium w dolarach. Aresztowali go, ponieważ dostawał dolary z zagranicy i skazano go na szesnaście lat. Poprosił, żebym dał mu znać, jeśli ktoś myśli o wydostaniu się stąd. Czytelnicy jego na pewno go pamiętają – pisał pod pseudonimem „Jellin”.

Dwa dni później znów mnie wezwano i znów usłyszałem „zoftik”[9] ruszczyznę. Pojechaliśmy dalej do obozu numer osiemnaście w republice Komo[10]. Nie było czasu, żeby odpocząć po podróży. Jeszcze po drodze podzielono nas na brygady. W obozie spotkałem kilku znajomych ze Zgierza, ponieważ jednak nie należeli do mojej brygady, nie mogłem nawiązać z nimi kontaktu. Pobudka była o czwartej rano. Dostawaliśmy po trzysta gramów gliniastego chleba i nieco wody z kapustą. Potem, pośród szczerych rosyjskich przekleństw, wieziono nas dwanaście kilometrów do miejsca pracy. Pracowaliśmy przy ścinaniu drzew. Najman zachorował, nie otrzymał żadnej opieki medycznej i umarł. Przepisy mówiły, że można nas wysyłać do pracy tylko, jeśli temperatura przekracza pięćdziesiąt stopni mrozu. Ale nawet, jeśli termometr pokazywał –50 stopni, urzędnik pocierał go o rękaw tak, żeby pokazał –48 stopni i wysyłał nas do lasu. Gdybyśmy odmówili pójścia, uznałby to za sabotaż. Po pracy Rozenberg położył się na pryczy i już nie wstał. Bardzo się przejąłem jego śmiercią. Kiedyś podczas pracy belka upadła mi na ręce tak, że spuchły i nie mogłem wykonywać więcej niż 30% normy. Za karę wtrącono mnie do piwnic.

Przez sześć tygodni panował ciągły dzień, bo Komi leży za kołem podbiegunowym. Wszyscy mieliśmy nerwy napięte do granic możliwości. Niejeden został zmiażdżony przez padające drzewo i przez to wybawiony od morderczej pracy. Zazdrościliśmy takim – lepsza śmierć niż pieskie życie...

{581}

D.

Wyszło zarządzenie, że my, „zapadnicy” (z zachodu, z Polski), mamy zostać wysłani do obozu osiemnastego, a potem uwolnieni. Po uwolnieniu zameldowałem się w polskim punkcie wojskowym i z wielką trudnością udało mi się zaciągnąć do polskiej armii. Wreszcie mogłem zdjąć szmaty, które nosiłem od dwóch lat i włożyć wełniane ubranie i skórzane buty, które i przydzielono.

Dziesiątego kwietnia 1942 roku wyruszyliśmy do Uzbekistanu. Piątego maja dojechaliśmy do Gozar, gdzie następnego dnia stanąłem przed komisją lekarską. Uzyskałem zaświadczenie i mundur. Trzynastego sierpnia pojechaliśmy z Gozar do portu w Krasnowodzku. Na pokładzie frachtowca popłynęliśmy do Pahlawi po perskiej stronie Morza Kaspijskiego. Po dodatkowych pięciu dniach podróży samochodami dotarliśmy przez Teheran do Iraku.

Przydzielono mnie do Siódmej Polskiej Dywizji lekkiej artylerii, gdzie znalazłem trzydziestu czterech Żydów. Była wigilia Jom Kipur. Przyszedł rozkaz, że my, Żydzi, mamy iść do synagogi na Kol Nidrej[11]. Przy wejściu do synagogi spotkałem Akiwę Eigera. Miał około pięćdziesięciu lat i służył w Trzeciej Brygadzie Karpackiej sformowanej na Cyprze. Brał udział w bitwie pod Tobrukiem przeciw armii Rommela, w Afryce Północnej. Odtąd trzymaliśmy się razem.

Zimą 1942/43 przeszliśmy intensywne ćwiczenia. Znaleźliśmy się w Ziemi Izraela przed Rosz Haszana 5704 (1943), gdzie mogliśmy krótko się zatrzymać. Spotkałem wielu zgierzan. Wraz z Karolem[12] Eigerem zdecydowaliśmy się walczyć z Niemcami aż do zwycięstwa.
Przeniesiono nas do Aleksandrii, a stamtąd na front. Wylądowaliśmy w Taranto, we Włoszech, w końcu stycznia 1944. W początkach marca pojechaliśmy na front z zadaniem wsparcia amerykańskiej dywizji artylerii w pobliżu góry Monte Marrone (Brązowej Góry) wysokiej na ponad dwa tysiące metrów. Zeszliśmy do doliny. Naprzeciwko Monte Marrone, po prawej stronie, była inna góra. Wszystko było w porządku, były tu nawet linie telefoniczne. Wtedy ostrzelały nas niemieckie granaty, jeden po drugim. Szrapnel trafił w centrum dowodzenia drugiej dywizji i starł je z powierzchni ziemi. Moja grupa wchodziła w skład drugiego pułku artylerii. Zgodnie z rozkazami generała zmieniliśmy pozycję o kilometr w prawą stronę. W nocy nastąpił atak Niemców. Cała artyleria otworzyła ogień i odcięła nam drogę. Przez pięć godzin padały kule. Posłano nas na „właściwe” pozycje, naprzeciw klasztoru na Monte Cassino. Wraz z moją jednostką pozostałem tam do dwunastego kwietnia 1944 roku.

Jeden atak po drugim, ofensywa po kontrofensywie – tak było przez cały ten czas.

E.

Wreszcie, osiemnastego maja 1944 roku rano, zobaczyłem przez lornetkę polską flagę powiewającą na szczycie klasztoru na Monte Cassino. Strzelaliśmy we wszystkich kierunkach – z ośmiu armat wystrzelono wtedy 30 000 kul. Dwudziestego szóstego maja nareszcie mogliśmy ruszyć się z naszych pozycji.

Pojechałem do Bari nad Adriatykiem, gdzie był Karol Eiger z censor division. Tam spałem w żydowskim klubie brygady.

Potem wróciłem do Polaków. Armia polska, która tropiła Niemców nad Adriatykiem, zatrzymała się na chwilę. Potrzebowała artylerii. Mój oficer padł pod Anconą. Ja przeżyłem wszystkie bitwy aż do Florencji.

Drugiego dnia Paschy dostaliśmy rozkaz przeprowadzenia ofensywy nad rzeką Sieną. Niemcy się tam okopali i nie było to łatwe zadanie. Z wielkimi trudnościami, kosztem wielu ofiar, dopięliśmy swego i Niemcy zostali wypędzeni.

Wtedy Bolonia padła. Weszliśmy do miasta, najpierw piechota. Od lewej nadchodzili Amerykanie.

To była nasza ostatnia bitwa z Niemcami.


{584}

Kilka słów o błogosławionej pamięci Jakubie Grandzie, autorze „Ze Skierniewic do Monte Cassino”

W. Fiszer

{Fot. str. 584, niepodpisana: Jakub Grand}

Jakub Grand, syn błogosławionej pamięci reb Henecha Granda, był jednym z niewielu zgierzan w Armii Andersa, który odegrał aktywną rolę w walce z wrogiem i tym samym wzmocnił narodową dumę żydowskich żołnierzy. Nie uważał on, że osiągnął swój cel wraz z przybyciem do Ziemi Izraela i że mógłby tam cieszyć się bezpieczeństwem i pokojem. Przeciwnie, kiedy ktoś radził mu „dać spokój” i odpocząć, wykrzyknął ze zdziwieniem: „Co?! Teraz, kiedy bije w nich dwadzieścia „żelaznych pięści”?!”

Wraz ze swoim przyjacielem od ponad pięćdziesięciu lat[13], Karolem Eigerem, zdecydował się na długi marsz na płonący front włoski.

Wiele lat później, kiedy razem z żoną odwiedził Izrael, Grand dowiedział się o powstającej właśnie Księdze Zgierza. Poczuł wówczas, że musi opowiedzieć nam o swoich dramatycznych i pełnych straszliwych sytuacji wojennych przeżyciach. Podjął to zadanie z gorliwością i zapałem. Wkrótce otrzymałem ekspresową przesyłkę zawierającą opis jego doświadczeń. Był to niezwykle bogaty materiał, którego wystarczyłoby na książkę. Z różnych, formalnych i rzeczowych powodów wydawca był zmuszony ograniczyć się do głównych punktów i idei nadesłanej nam historii. Z wielkim żalem musieliśmy skrócić opowieść do obecnych rozmiarów zachowując najważniejsze fragmenty.

Mosze Jakub Grand w wielkim stopniu przyczynił się do wydania Księgi Zgierza. Z radością i poczuciem odpowiedzialności za to wielkie przedsięwzięcie wspierał je finansowo.

Jego przedwczesna śmierć była bolesnym ciosem nie tylko dla jego rodziny, ale także dla wszystkich pracujących nad Księgą Zgierza.

Cześć jego pamięci

W. Fiszer


{585}

Herszel – jedna z pierwszych ofiar hitlerowskiego mordu

Abu Arie

Pochodził z biednej rodziny. Ojciec jego zmarł, kiedy on wciąż jeszcze ssał pierś matki.

Na matkę jego spadło podwójne brzemię: wychowania dziecka bez ojca i zarabiania na życie. Owdowiała kobieta pracowała po szesnaście godzin dziennie. Gdy dorósł, zapewniła mu najlepszych nauczycieli w mieście i przyzwoitą odzież, tak, by nie musiał wstydzić się wobec dzieci z zamożniejszych rodzin w chederze.

W wieku czternastu lat rozpoczął studia w bejt ha-midraszu. Zgłębiał Gemarę wśród studentów o wiele od niego starszych. Nie tylko nie był od nich gorszy – był lepszy.

Żyjąc w ubóstwie i widząc, jak matka jego się zapracowuje, zdecydował się na naukę zawodu. Skończywszy osiemnaście lat został fryzjerem i zabronił matce pracować:
„Matko – mówił – trudziłaś się dla mnie przez osiemnaście lat. Teraz przyszedł czas, abm spłacił ten dług”.

Miał jeszcze i drugi dług do spłacenia, zupełnie inny. Stało się to pierwszego dnia września 1939 roku[14]. Wojska nazistowskie przeczesywały ulice Zgierza w poszukiwaniu Żydów, aby ich torturować. Każdemu napotkanemu Żydowi odcinano brodę wraz z kawałkiem podbródka i obdarowywano porządnym kuksańcem. Także Herszel spotkał na ulicy Niemca, który wezwał go: „Żydzie, podejdź no tu”. Herszel nie posłuchał. Odpowiedzią Niemca była seria uderzeń, pod którymi usta, nos i uszy Herszla spłynęły krwią. Herszel jednak nie dał się tak po prostu zbić i oddał cios. Wtedy Niemiec wyjął rewolwer i bez chwili namysłu zastrzelił bezbronnego Herszla, który pozostał nieżywy na ulicy.

Był on jedną z pierwszych zgierskich ofiar nazistowskich morderców.

Cześć jego pamięci!


{586}

Krople cierpienia w morzu zagłady

Hela Goldberg-Finkelstein

{Od tłumacza: tekst w oryginale po polsku, na potrzeby Księgi Izkor przetłumaczony na jidysz, a z jidysz na angielski. Niestety, JewishGen nie posiada polskiego tekstu ani informacji, gdzie się on może znajdować, o ile jeszcze istnieje – mógł to być fragment listu lub dziennika. Dlatego zmuszona byłam oprzeć mój tekst na tłumaczeniu angielskim. Jeśli ktokolwiek z Czytelników jest w stanie zlokalizować oryginał, bylibyśmy bardzo wdzięczni za pomoc w jego odnalezieniu – Z.O'R.}

'...uszedłem tylko ja sam, aby ci o tym donieść...' (Hi 1,15)

Z całej rodziny ostałam się tylko ja, samiusieńka... Wszyscy pozostali poginęli. Ojciec mój, błogosławionej pamięci Lejb Goldberg z Łowicza, był bogobojnym Żydem. Był jednocześnie wykształcony i postępowy, mądry i dobry. Posiadał warsztat farbiarski, ale z powodu słabego zdrowia musiał z niego zrezygnować.

Mnóstwo czasu poświęcał pracy społecznej. W roku 1924, kiedy głową społeczności był Eliezer Sirkis, pełnił obowiązki jego zastępcy. Matka moja Frieda, wnuczka Abrahama Końskiego, pioniera farbiarstwa w mieście, była dzielną kobietą. Napełniała nasz dom ciepłem i serdecznością. Pod jej skrzydłami dorastałam wraz z moimi siostrami Manią, Salą i Edką oraz bratem Mosze.

Pamiętam jak ojca z matką wywożono do punktu koncentracyjnego w Opatowie Kieleckim w październiku 1942. Ojciec starał się dodawać matce otuchy. Już we wrześniu 1939 roku, wraz z wybuchem wojny, rozpoczęły się prześladowania i strach. Ja sama wraz z moim nieżyjącym już mężem Abrahamem Kanarcukerem uciekałam z Łodzi do Zgierza piechotą, bo elektryczność nie działała. Drogę rozświetlały nam płomienie ze zbombardowanych budynków. Ojciec, mama, mój brat Mosze z żoną i dwojgiem dzieci, Bronką i Czesią, moja ciężarna siostra Mania z mężem Geńkiem Milgramem, Sala i Edka przenieśli się do naszego domu w Łodzi przy ulicy Magistrackiej 15. Wszystko co posiadaliśmy, przekazaliśmy naszym polskim sąsiadom. Wkrótce mężczyźni zdecydowali się uciekać w kierunku Warszawy. Była to tragiczna decyzja – wielu uciekających zostało po drodze zabitych.

W zamęcie wydarzeń znaleźliśmy się w Łowiczu, który okazał się dla nas piekłem. Mężczyzn zabrano nad Bzurę do pracy w straszliwych warunkach. Aby się wyżywić, musieliśmy sprzedać całą biżuterię i wszystko, co posiadaliśmy. Kiedy wraz z innymi Żydami z pobliskich miasteczek wysiedlono nas do Warszawy, zaczął nam dokuczać głód. Z pomocą mojego przyjaciela Aarona Atnera otrzymałam zezwolenie na zamieszkanie w Opatowie Kieleckim, gdzie wraz z Abrahamkiem znaleźliśmy środki utrzymania i dach nad głową, ponieważ jednak wiedziałam, że reszta rodziny umiera z głodu, chleb z trudem przechodził mi przez gardło. Starałam się oszczędzać, by móc przesyłać pieniądze rodzinie (pamiętam, że matka przewiozła je w słoju solonej ryby).

W tym czasie pracowałam w szpitalu, gdzie złapałam tyfus. Droga pani Anter z poświęceniem opiekowała się wtedy mną i moją rodziną. Kiedy odzyskałam siły, dostałam mały pokoik, w którym mogłam zamieszkać. Spałam tam na podłodze, a wkrótce dołączyła do mnie Edka.

W tym czasie rodzina nasza się rozłączyła. Mosze z żoną Esterą i dziećmi pojechał do teściów w Zduńskiej Woli. Już w roku 1941 dopadł go tragiczny koniec w obozie pod Poznaniem. Słyszeliśmy, że w obozie tym bito więźniów na śmierć. Nie wiem, jak umarły moja szwagierka i jej dwie śliczne córki. Sala, która pozostała w Warszawie, zamieszkała z rodziną Harunów (kuzynów mojej matki). Zmarła w Treblince.

Ja aż do roku 1942 mieszkałam i pracowałam w Opatowie. W Jom Kipur poprosiliśmy ojca, by postem i modlitwą wybłagał nam u Boga ocalenie z naszej niedoli. Tego samego świętego dnia wszyscy Żydzi z całej okolicy zostali wypędzeni do Treblinki. Zadałam ojcu bolesne pytanie, którego żałuję do dziś dnia. Odpowiedź jego była pełna udręki. W tym samym miesiącu mój biedny ojciec wraz z całą rodziną odbył swoją ostatnią podróż do obozu zagłady.

Trudno mi wyjaśnić, jakim cudem przeżyłam. Być może przez przypadek. Bardzo dużo pomógł mi przyjaciel. Oszczędzono mnie podczas wywózki niedobitków żydowskich z Sandomierza. Wtedy dojechałam do Abramka do Skarżyska. Był ostatnim żywym członkiem rodziny. Razem przeszliśmy obozowe cierpienia i męczarnie. Na nieszczęście rozdzielono nas na dzień przed wyzwoleniem. Wiedząc o pochodzie wojsk rosyjskich zbliżających się do Częstochowy, gdzie byliśmy uwięzieni, Niemcy odseparowali mężczyzn od kobiet. Abramek został zastrzelony po drodze z Buchenwaldu do południowych Niemiec, dosłownie na kilka godzin przed nadejściem Amerykanów. Powiedziano mi, że „ukarano go” za wyciągnięcie ręki po ziemniak. Zginęli wtedy także moi przyjaciele Arie i Stefan Atner, którzy byli dla mnie jak bracia w latach cierpienia. Usta moje i usta ludzkości nie znają słów, jakimi można by opisać męczarnie, które przeszliśmy w tych ciemnych latach 1939 – 1945.

Trzynaścioro! Odebrano mi trzynaścioro członków rodziny i zostałam sama. Bliscy mojego męża także zginęli; taki był koniec tradycyjnej, szeroko rozgałęzionej rodziny, podobnie jak innych żydowskich rodzin. Kiedy nadejdzie mój czas, zniknie także i ten ostatni pęd, bez potomka, bez pamięci... Jakże to bolesne!

Z polskiego przetłumaczył: A Wien


{588}

Zagłada Zgierza

Rabbi Szymon Huberbrand

Przypis na dole strony: Z niepublikowanych pism, opracował W. Fiszer za zezwoleniem Instytutu Jad Waszem, który uzyskał ten materiał z Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie, nr 108/1 (archiwum Ringelbluma)

... Zjawili się w Zgierzu w czwartek, siódmego września 1939 roku. Pobili na śmierć przechodnia. Spotkali zamożnego zgierzanina, H. Zusmana, wracającego do Zgierza wraz z czterema Żydami z pobliskiego Strykowa, gdzie schronił się przed bombardowaniami. Zabrali wszystko, co Żydzi przy sobie mieli. Zusmanowi zabrano sześćset złotych dolarów. Potem dosłownie rozerwali pięciu Żydów na kawałki, każdy członek osobno, i wrzucili ciała do wody. Później zgierscy Żydzi zebrali część szczątków i pogrzebali w mieście (uwaga wydawcy: ten fakt jest nam nieznany).

Tego samego czwartku aresztowali wszystkich żydowskich mężczyzn i uwięzili w katolickim kościele. Zatrzymano kilka tysięcy ludzi. Bito ich i nie dano im jedzenia ani picia. Nie wolno im było nawet załatwić potrzeb ciała. Co godzinę ktoś wchodził i oznajmiał, że powinni być przygotowani na śmierć. W końcu w sobotę, dziewiątego września 1939 więźniowie zostali uwolnieni.

W piątek, ósmego września, do rabina przyszedł młody Niemiec. Przedstawił się jako pochodzący z Norymbergi oficer niższej rangi. Wyraził pragnienie zapoznania się z żydowskim rabinem i jego domem. Przed wyjściem gorąco podziękował staremu rabbiemu za gościnę. „Żydzi będą zostawieni w spokoju” – powiedział. Rabin wyraził swoje co do tego wątpliwości mówiąc, że Niemcy, jako krzewiciele kultury, na pewno nie postąpiliby niegodnie wobec niewinnych ludzi[15]. Na to nie otrzymał odpowiedzi.

W niedzielę dziesiątego września w żydowskich domach przeprowadzono rewizje w poszukiwaniu broni i amunicji. Oczywiście nic z tego nie znaleziono, jednak przy okazji zabrano, co tylko Żydzi posiadali – pieniądze, rzeczy, złoto, srebro, jedzenie, pościel, ubrania i meble. Zabrali wszystko, co mogli.

Podczas rewizji zabierano także zwoje Tory, tefilin (filakterie), mezuzy, tałesy (szale modlitewne) i zwyczajne książki. Ci Żydzi, w których domach znaleziono powyższe związane z judaizmem przedmioty, przepełnieni byli goryczą i rozpaczą. Zwoje Tory były darte i cięte, a potem spalone na rynku wraz z innymi książkami, tefilin i mezuzami, a ich właściciele zostali ciężko pobici.

Tej samej niedzieli zaczęto zabierać Żydów, zarówno mężczyzn jak i kobiety, do pracy. Mężczyzn okrutnie bito i męczono w straszliwy sposób. Kazano im pośrodku ulicy fikać koziołki w ich kitlach[16] i tałesach, a także dręczono w inny sposób. Kazano im czyścić brud tałesami, małymi tałesami[17] i parochetami[18]. Kobiety musiały zdejmować sukienki i w samej bieliźnie myć nimi podłogi w niemieckich barakach i biurach. Kazano im gołymi rękami czyścić toalety i w tym celu rozdawano im tałesy, tak jak mężczyznom.

O ile tylko było można, ludzie starali się ukrywać, ale nie było to łatwe. Przeprowadzano specjalne akcje wykrywania chowających się Żydów. Kobiety zabierano do przygotowywania potraw. W Jom Kipur niektórzy mężczyźni chcieli zebrać w swoich domach minjan, aby odprawić publiczne nabożeństwo. Rabbi ostrzegł ich jednak, że wydał zarządzenie zabraniające publicznych modłów[19].

Zaraz po Sukot została na Żydów nałożona kontrybucja w wysokości dziesięciu tysięcy złotych. Miała ona zostać wypłacona w trybie natychmiastowym.

Trzy tygodnie po Sukot nagle aresztowano dwudziestu prominentnych zgierskich Żydów, w tym rabina. Po kilku godzinach nerwowego oczekiwania do pokoju, gdzie ich przetrzymywano, wszedł komendant i komisarz i nakazali każdemu z więźniów zdać rachunek ze stanu swoich posiadłości. Następnie zdecydowano się nałożyć na Żydów następną kontrybucję, tym razem w wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy złotych. Miała ona zostać zapłacona następnego ranka o dziesiątej. Więźniowie mieli się zobowiązać do zapłaty własnym podpisem. Wszyscy się podpisali.

Ponieważ było już po godzinie policyjnej, każdy został odprowadzony do domu pod nadzorem żołnierza. Kontrybucja została spłacona punktualnie.

Poza kontrybucjami w żydowskich domach nadal przeprowadzano codzienne rewizje. Zrywano podłogi, rozbierano piece, rozkopywano piwnice i zabierano Żydom wszystko.

Osiem dni po spłacie kontrybucji, koło północy, podpalono synagogę. Spłonęła doszczętnie ze wszystkim, co było w środku, z wyjątkiem zwojów Tory, które na czas uratowano i ukryto na cmentarzu.

O trzeciej nad ranem zapukano do drzwi rabina. Do domu wdarli się żołnierze, folksdojcze i strażacy. Oznajmili rabbiemu co następuje: ponieważ w synagodze żydowskiej wybuchł pożar, straż musiała chronić całą ulicę, żeby inne domy nie spłonęły. Wystawiono więc Żydom rachunek na dwieście pięćdziesiąt złotych.

Rabin nie miał takiej sumy i błagał, by pozwolono mu zapłacić następnego ranka, kiedy zbierze potrzebną kwotę. Nie chciano o tym słyszeć. Zamiast tego zażądano, aby wraz z nimi poszedł natychmiast do przewodniczącego społeczności. Chociaż nie było to po drodze, poprowadzono go do płonącej synagogi i zmuszono, by patrzył, jak się pali. Przewodniczący zapłacił wymaganą sumę bez zwłoki.

Następnego dnia podpalono bejt ha-midrasz i znów trzeba było zapłacić strażakom – tym razem sto złotych. W bejt ha-midrszau mieszkał żydowski blacharz nazwiskiem Dawid Gotlib. Po pożarze aresztowano go pod zarzutem podpalenia synagogi. Za karę wysłano go na sześć tygodni do obozu koncentracyjnego.

Z cmentarza usunięto wszystkie nagrobki i zrównano z ziemią baldachimy. Cmentarz zaorano i zmieniono w pastwisko.

Co jakiś czas wypędzano Żydów z ich domów. Musieli wynosić się ze swoich mieszkań pozostawiając cały dobytek.

We wtorek dwudziestego szóstego grudnia z Krakowa przyjechał oficer, który rozkazał wszystkim mężczyznom, kobieto i dzieciom stawić się następnego dnia, w środę dwudziestego siódmego grudnia, na boisku Sokoła. Każdemu wolno było mieć przy sobie dwadzieścia pięć kilo bagażu i pięćdziesiąt złotych.

Zamożniejsi próbowali uciec z miasta jeszcze tego samego dnia, zabierając ze sobą co tylko mogli. Nie każdemu się to jednak udało, ponieważ najczęściej zatrzymywano ich po drodze i okrutnie karano.

Biedniejsi zebrali się we wskazanym miejscu na czas. Tam znów zabrano, co mieli, nieraz nawet dozwolony bagaż i pieniądze. Potem nastąpiło bicie. Zabrano nawet wózki dziecięce. Matki musiały nieść swoje niemowlęta na rękach.

Cała żydowska populacja Zgierza została jednego dnia wypędzona do Głowna. Po drodze nadal bito ich i męczono. Strażnicy poinformowali ich, że każdy, przy kim znalezione zostanie coś więcej, niż dozwolona suma pieniędzy i ilość bagażu, zostanie natychmiast zastrzelony. Ci, którym udało się jakoś przemycić złoto i srebro podczas rewizji, pozbyli się ich po drodze. Do Głowna przybył zastęp ogołoconych z wszelkiego dobytku, upokorzonych, zadręczonych Żydów.

« Previous Page Table of Contents Next Page »



  1. następne cztery paragrafy, wydrukowane małymi literami wokół zdjęcia, stanowią najwidoczniej sekcję biograficzną i nie pochodzą od Adasia Rozensztraucha (J.L.) Return
  2. „Słuchaj, Izraelu” – wyznanie wiary odmawiane codziennie podczas modlitwy, a także w obliczu śmierci (J.L.) Return
  3. uczniowie z podstawowym przeszkoleniem wojskowym (J.L.) Return
  4. miejsce pracy autora? W tekście angielskim „Placzowka”, co wydaje mi się błędem (Z.O'R.) Return
  5. Koiln = węgiel (jidysz), więc Koiln Platz może oznaczać Plac Węglowy lub skład węgla (Z.O'R.) Return
  6. „binen” znaczy „pszczoły” - widocznie tak nazywano samoloty Return
  7. to zdanie jest dość tajemnicze. Prawdopodobnie jest to aluzja do wczesnych doniesień o masowych mordach na Żydach, które docierały do Ameryki Return
  8. miasto leżące ok. 300 mil na północny wschód od Moskwy, w kierunku Oceanu Arktycznego, miejsce kilku gułagów Return
  9. jidysz: słodki, soczysty - tutaj najprawdopodobniej ironicznie Return
  10. Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka, kilkaset mil na północny wschód od Kotlas (Kotlas leży mniej więcej w pół drogi między Moskwą a Komi. Graniczy z Uralem, niedaleko na południe od Oceanu Arktycznego Return
  11. ogłoszenie unieważnienia ślubowań religijnych odśpiewywane przed nabożeństwem Maariw w wigilię Jom Kipur (przyp. tłumacza - Z.G.) Return
  12. polskie imię wspomnianego wyżej Akiwy? Return
  13. pomyłka - Jakub Grand pisze wyżej, że Karol Eiger miał około pięćdziesięciu lat, kiedy go spotkał (przyp. tłumacza - Z.G.) Return
  14. Niemcy weszli do Zgierza 7 września (przyp. tłumacza - Z.G.) Return
  15. w tym zdaniu musi być błąd Return
  16. kitel - biała szata rytualna noszona przez mężczyzn żydowskich w Jom Kipur i podczas sederu, a także przez chazana z okazji pewnych świąt (np. przy Rosz Haszana, modlitwy o deszcz w Szmini Aceret, modlitwy o rosę w czasie Paschy i w Hoszana Raba) Return
  17. chodzi o wykończoną frędzlami kamizelkę stale noszoną przez mężczyzn żydowskich Return
  18. dekoracyjna tkanina zakrywająca świętą Arkę w synagodze Return
  19. w innym miejscu (część 1 str. {131}) podano, że było to zarządzenie władz niemieckich (przyp. tłumacza - Z.G.) Return


This material is made available by JewishGen, Inc. and the Yizkor Book Project for the purpose of
fulfilling our mission of disseminating information about the Holocaust and destroyed Jewish communities.
This material may not be copied, sold or bartered without JewishGen, Inc.'s permission. Rights may be reserved by the copyright holder.


JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of the translation. The reader may wish to refer to the original material for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.

  Zgierz, Poland     Yizkor Book Project     JewishGen Home Page


Yizkor Book Director, Lance Ackerfeld
This web page created by Max Heffler

Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 26 Mar 2007 by MGH