« Poprzednia strona Spis treści Następna strona »

[Strona 132]

Wspomnienia z domu mojego ojca

Reuven Yamnick

Przetłumaczone przez Marshalla Granta

Tłumaczenie na polski Krzysztof Malczewski

© Prawa autorskie Roberta Paula Books

Poświęcony ukochanej pamięci moich drogich rodziców, braci i sióstr zamordowanych przez nazistów i ich współpracowników w czasie Holokaustu.

Błogosławionej pamięci mój ojciec, Shmuel Halevi, shohat (rzeźnik rytualny) i kantor.

Moja błogosławionej pamięci matka Sarah Rachel Albert.

Błogosławionej pamięci mój brat Jakow Icchak, jego żona Lea i jego rodzina.

Błogosławionej pamięci mój brat Shalom, jego żona Malka i jego rodzina.

Moja siostra Chaya Devora, jej mąż, Yisrael Mandlboim, i jej rodzina, błogosławionej pamięci.

Błogosławionej pamięci moja siostra Royza Leah.

Błogosławionej pamięci mój ojciec, rabin Szmuel Yamnik, był szohatem (rytualnym rzezakiem i egzaminatorem) i kantorem w naszym mieście Przedecz przez ponad 40 lat. Przechodził przez swoje życie w świętym przywiązaniu do Derech Eretz (traktując innych z szacunkiem) i Tory, jak powiedział rabin Eleazar Ben Azaria: „Jeśli nie ma Tory, nie ma Derech Eretz, a jeśli nie ma Derech Eretz, wówczas nie ma Tory, bo to Derech Eretz wspiera Torę, ona ją uzupełnia”. W ten sposób wychował swoje dzieci, aby kochały Torę, kochały lud Izraela, kochały ziemię Izraela oraz były uprzejme i grzeczne wobec bliźniego.

Mój ojciec urodził się w Rawie Mazowieckiej jako syn rabina Jehudy Halewiego, szohata i kantora w tym mieście, oraz jego matki Beyli, 23 Elul 5632 (26 września 1872). Nadano mu imię Szmul w niedzielę, w Rosz ha-Szanna 5633, kiedy odczytano mafir Proroka Szmuela (słyszałem to od mojego zmarłego ojca). Moja matka urodziła się w Grodzisku pod Warszawą, jej ojcem był rabin Jehuda Albert i jej matką Rivka, w 5642 (1882). Mój ojciec, jako młody student jesziwy, został przyjęty na stanowisko szohata i kantora w naszym mieście Przedecz w roku 5650 - 1900 przez rabina Mosze Chaima Bluma, późniejszego rabina Zamościa pod Lublinem. Mój ojciec został później szohatem pod rządami rabina Jehoszuy Heschela i rabina Davida Goldschlaka, ten ostatni został później rabinem Sierpca. Mój ojciec kontynuował współpracę z rabinem Josefem Aleksandrem Zemelmanem, ostatnim rabinem miasta w czasie drugiej wojny światowej, który poległ podczas walk z nazistami w warszawskim getcie.

Mój zmarły ojciec był pilny, pobożny, skromny, pokorny i dobroduszny; był gościnny i lojalnie służył gminie przedeckiej. Cieszył się owocami swojej pracy, kochał Izrael i był wyznawcą chasydyzmu amisznowskiego. Często odwiedzał Wielkich Rabinów (Admorim) rabina Jakowa Dawida i rabina Josefa. Studiował u rabina Jakowa Dawida, ostatniego admora w Omszynowie, a wcześniej rabina Żyrardowa koło Omszynowa oraz w mieście Grabów koło Kola (niedaleko Przedcza). Pamiętam, jak admor rabin Josef odwiedził w Grabowie swego syna rabina Jakowa Dawida. W piątek lat trzydziestych mój ojciec zdecydował się pojechać do Grabowa na szabat i przywitać rabina. Wydzierżawił wóz i wyjechaliśmy. Z jakiegoś powodu jechaliśmy polną drogą;

[Strona 133]

była bardzo błotnista (było to już zaraz po święcie Paschy), a koń ledwo mógł ciągnąć wagon. Martwiliśmy się, że możemy zbezcześcić szabat. Po burzliwej podróży udało nam się w porę dotrzeć do Grabowa, a nawet zanurzyć się w mykwie (rytualnej kąpieli). Później, gdy mój ojciec spotkał wielkiego rabina, powiedział: „Szmul, wiedziałem, że przyjdziesz - a nawet zapytałem tutaj, czy przyjechał już Szmul Szochat z Przedcza?”. I tak spokojnie spędziliśmy szabat z rabinem Josefem. Mój ojciec był przyjazną i miłą osobą. W czasie I wojny światowej po ucieczce z Łodzi do naszego miasta przybyła duża liczba żydowskich uchodźców. Uciekali przed głodem, który panował wówczas w większych miastach, a wielu znalazło schronienie w naszym mieście. Każdy zrobił wszystko, co mógł, aby pomóc uchodźcom i ich rodzinom oraz zapewnić schronienie w ich domach. Mój ojciec nie był inny; oddał jeden z dwóch pokoi, w których mieszkaliśmy jako sypialnie, uchodźcy o imieniu Fried, szewcowi

 

 
Rabin Shmuel Yamnik Szohat i kantor
 
pani Sarah Rachel Yamnik jego żona

 

z zawodu. Pomimo zatłoczenia mieszkania przez wiele małych dzieci w rodzinie, był bardzo zadowolony, że może pomóc żydowskiemu uchodźcy odzyskać pieniądze, dzieląc mieszkanie i umożliwiając mu wyjście i pracę, aby zarobić na życie dla swojej rodziny. Posiadali ręczny młyn do mielenia mąki. Sporadycznie też pracował jako szewc i jakoś przeżył. Po wojnie, kiedy uchodźcy wrócili do Łodzi, odwiedziliśmy tę rodzinę kilkakrotnie - mieszkali przy ulicy Wolborskiej 12. Były chwile, kiedy biedni Żydzi przychodzili, aby zebrać pieniądze na wyjazd do Izraela, a mój ojciec towarzyszył im w zamożnych żydowskich domach, aby pomóc im w zbieraniu funduszy. Wśród nich był młody Żyd ze Złoczowa, którego interes spłonął i prosił o wyjazd do Izraela i któremu ostatecznie się to udało. Ten człowiek był

[Strona 134]

dobrze znany w naszym mieście i często widziałem go jako kantora prowadzącego sesje modlitewne, intonującego pierwsze modlitwy Selichot. Jego interesy często przyprowadzały go do naszego miasta, słuchanie go było przyjemne. Po tym, jak zdecydował się przeprowadzić do Izraela, przyjechał do naszego miasta, aby zebrać pieniądze na podróż, a mój ojciec pomagał mu najlepiej, jak potrafił. Po wojnie, kiedy przyjechałem do Izraela jako nielegalny imigrant, spotkałem tego sympatycznego człowieka, z którym miałem do podzielenia się wiele dobrych wspomnień dotyczących mojego ojca: jego charakteru i gościnności. W naszym mieście mój ojciec przez cały rok był rzeźnikiem rytualnym i egzaminatorem, rzezakiem, kantorem i lektorem Tory w synagodze. Dmął szofar w Rosz ha-Szana i prowadzi sesje modlitw w Wielkie Święta. W Jom Kippur prowadził modlitwy Kol Nidrei i musaf, a jeśli rabin był niedostępny, także modlitwy końcowe. Jego głos był mocny i przyjemny i upewniał się, że jego głos będzie słyszany także w sekcji kobiecej. Po przyjęciu go na rzeźnika rytualnego i egzaminatora w naszym mieście, służył razem ze starym kantorem, rabinem Shabtai Kotakiem, który był wówczas kantorem i szohatem. Kiedy zmarł rabin Shabtai, mój ojciec pracował sam przez długi czas, aż znaleziono następcę. Graberman pochodził z niemieckiego miasta Fürth i był dobrym kantorem, ale nigdy nie wyobrażał sobie pozostania w Przedeczu. Wielokrotnie wyrażał, że był to dla niego tylko punkt przejściowy. I rzeczywiście, po niedługim czasie przeniósł się do Szydłowca jako ich kantor, rzezak rytualny i egzaminator. To znowu pozostawiło mojego ojca samego na swoim miejscu, dopóki społeczność nie została zniszczona przez nienawistnych nazistów. Kiedy pracował sam, pracował bardzo ciężko, przez wiele godzin dziennie i bez ograniczeń czasowych, od wczesnego rana do późnej nocy. O wschodzie słońca był już w drodze do rzeźni - na ubój krów, a potem kurczaków. Nie było ograniczeń co do tego, jak długo będzie pracował, od rana do wieczora, i zawsze wypełniał swoje obowiązki sumiennie, bez narzekań i pretensji. A to dlatego, że wiedział, że święta praca, której potrzebuje miasto, spoczywa na jego barkach, ponieważ nie ma nikogo, kto mógłby mu pomóc. Miasto przez wiele lat nie posiadało wyznaczonej ubojni dla krów i kur, a każdy miejscowy rzeźnik miał takie na podwórzu. Na naszym podwórku mieliśmy małą rzeźnię dla kurczaków. A zaledwie kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej na podwórku rabina Haima Żomera została otwarta przez miejscowe władze polskie duża i oficjalna rzeźnia. Było to bardzo zaawansowane jak na tamte czasy, z większymi udogodnieniami dla rzeźnika. Były też lepsze warunki sanitarne przy stałym nadzorze polskiego lekarza weterynarii. Były wyznaczone określone godziny poranne przeznaczone na ubój krów i określone godziny dla kurczaków. Kiedy rzeźnia kurczaków była na naszym podwórku, była bardzo popularna, zwłaszcza gdy kobiety kupowały kurczaki na targu i od razu przychodziły na ubój. Tak samo było w środy i czwartki przed szabatem lub w tygodniu poprzedzającym święto. Na podwórku było pełno kobiet i dzieci, które przyprowadzały swoje kurczaki na rzeź, a czasami ludzie musieli stać w długiej kolejce. W tygodniu poprzedzającym Jom Kipur, podczas 10 dni pokuty, zapotrzebowanie było jeszcze większe, ponieważ każda osoba przyniosła kapparot (tradycyjny rytuał pokuty, w którym kurczak jest rytualnie użyty, a następnie zabity) i każdy przynosił po kilka kurczaków na jedzenie. W tych okresach rzeź trwała do późnych godzin wieczornych. W noc poprzedzającą rozpoczęcie wigilii Jom Kipur mój ojciec chodził z szammeszem (dozorcą synagogi), reb Itche Kovalskym, do domów, zgodnie z tradycją machania kurczakami nad głowami mieszkańców domu rano przed świętem. I tak, mój ojciec był zajęty przez całą noc mordem kapparota, aż słońce wzeszło rano przed wigilią Jom Kipur i wówczas wracał do domu zmęczony i wyczerpany. Jednak przed nami był pracowity dzień. Nie było już rzezi, ale musiał przygotować się na świąteczny dzień i poprowadzić modlitwy w wielkiej synagodze, rankiem w przeddzień Jom Kipur. Poszedł

[Strona 135]

do synagogi na poranne modlitwy, a po posiłku i krótkim odpoczynku udał się do mykwy i przygotował do dnia świętych przedsięwzięć. Po południu udał się do synagogi na popołudniowe modlitwy, a po posiłku przed-postowym pobłogosławił dzieci i udał się do synagogi, aby poprowadzić modlitwy Kol Nidre. Następnego dnia, w Jom Kippur, odmawiał poranne modlitwy i musaf (dodatkowe) modlitwy z chórem, złożonym z braci Vishinskich, Herschela, Zeliga, Simchy, prowadzonego przez ich starszego brata Reuvena. Wszyscy śpiewali w przeszłości ze starym kantorem, rabinem Shabtai Kotkiem. Mój brat, Yehoshua, i ja otrzymaliśmy od niego pomoc (nie rozumiem tego - jak im pomógł? Czy to miałeś na myśli?) podczas świątecznych modlitw. Mój zmarły ojciec był zapalonym syjonistą. W tamtych czasach było to odważne i ryzykowne dla pobożnego Żyda, zwłaszcza religijnego przedstawiciela, takiego jak szochat, ale był niezachwiany w swoim pragnieniu przeniesienia się do Izraela. Jednak nigdy nie zrealizował swojego marzenia i wysłał mojego brata Jehoszuę do kibucu Hapoel Mizrakhi na szkolenie, jak to robiono w tamtych czasach. Po kilkuletnim szkoleniu uzyskał certyfikat i w 1935 r. Wyjechał do Izraela. Jego wychowanie w miłości do syjonizmu zapewnił mu mój ojciec. W młodości, w domu swojego starzejącego się ojca, rabina Jehudy Halevi, dołączył do grupy Agudat HaElef, która kupiła ziemię w Izraelu w wiosce Ein Zeitim niedaleko Tzfat, mając nadzieję na emigrację z rodziną i osiedlenie się w Izraelu. Jednak Grupa straciła znaczną część swojego kapitału w wyniku nieudanych inwestycji przeprowadzonych w związku z nieruchomością. Rozwiązała się i tylko trzysta osób kontynuowało to zadanie, między innymi mój ojciec. Ostatecznie Grupa została całkowicie rozwiązana, a wszystkie wysiłki i fundusze, które zainwestował, przepadły; pozostały mu tylko dokumenty i pokwitowania dokonanych płatności, ale nigdy nie był w stanie przenieść się do Izraela. W okresie panowania nazistowskiego ubój koszerny był całkowicie zabroniony, a każdy przyłapany na tej procedurze był skazany na śmierć. Mój ojciec niejednokrotnie narażał swoje życie, chodząc potajemnie do żydowskich domów z nożem pod pachą, aby po cichu ubić ukryte kurczaki i zapewnić im koszerne mięso. Trwało to do chwili, gdy kurtyna opadła na Żydów przedeckich i razem z całą gminą, której służył przez ponad czterdzieści lat, został złożony w ofierze razem z moją matką. Wszyscy żydowscy mężczyźni, kobiety i dzieci zostali zniszczeni i spaleni w obozie zagłady w Chełmnie. Zawsze będziemy pamiętać naszych bliskich, ich życie i śmierć. Niech Bóg pomści ich czyste i święte dusze; niech ich wspomnienia będą błogosławione, a ich dusze związane w tobołku życia.

A teraz kilka słów o moich zmarłych braciach i siostrach.

Mój brat Yaakov mieszkał w Lublinie (?) koło Włocławka (there is no Lublin near Włocławek). Zajmował się robieniem kapeluszy i był właścicielem sklepu, w którym sprzedawał nakrycia głowy i kapelusze z rondem. Jego żona, Lea, była gospodynią domową i mieli dwoje dzieci, córkę Różę i syna Jehudę, niemowlę. W mieście był szanowany, członkiem zarządu gminy, pobożnie religijny, a jego poglądy były szanowane. Gdy naziści wkroczyli do Lublina, zaczęli nękać Żydów tak jak wszędzie, a potem zaczęły się transporty do obozów zagłady. Uciekł z rodziną do Węgrowa, gdzie mieszkała moja siostra, a stamtąd trafili do warszawskiego getta. Cierpieli z głodu i bólu w getcie. Nie wiemy, czy trafił do Treblinki, czy zginął w warszawskim getcie podczas powstania. Niech Bóg pomści jego duszę. Mój brat Shalom mieszkał w Łodzi przy ulicy Dravanbaska 5 z żoną Michelą i czterema synami. Był właścicielem sklepu spożywczego i został wysłany przez hitlerowców do Poznania, gdzie cierpiał głód, przemoc i przymusową pracę w kamieniołomach oraz przy pracach murarskich. Zginął tam, w obozie w Poznaniu. Jego żona została wysłana w grupie do obozu zagłady, jego dzieci były

[Strona 136]

wysłane na kilka miesięcy do placówki dziecięcej w Łodzi. Po zniszczeniu przez nazistów dzieci placówki trafiły do obozu zagłady. Niech Bóg pomści ich dusze. Moja siostra Chaya Devora Mandlboim mieszkała w Węgrowie z mężem Yisraelem i ich jedynym synem Reuvenem, gdzie byli właścicielami szwalni. Kiedy hitlerowcy zrównali getto, zostali wysłani do Międzyrzeca, a stamtąd do obozu zagłady w Treblince. Niech Bóg pomści ich dusze. Moja siostra, Royza Leah (Róża) zmarła przed wojną 7 Adar 5697 (18 lutego 1937). Niech błogosławiona będzie jej pamięć, a jej dusza związana w tobołku życia.

 

Royza Leah (Rozsha)

[Strona 137]

Pomnik [nagrobek] mojej córki, której nigdy nie znałem

Autor: Itzhak Levin

Tłumaczenie: Marshall Grant

Tłumaczenie z języka angielskiego: Justyna Beinek

© by Roberta Paula Books

Los zagnał nas do miasta o nazwie Bielawa. Było to miasto w Republice Baszkortostan, a ściślej rzecz biorąc była to stolica tej republiki. W czerwcu 1942 roku wygnano nas z Czelabińska, gdyż zostaliśmy tam sklasyfikowani jako „niechciani” z uwagi na nasze polskie pochodzenie. Zaliczono nas do osób „niebezpieczych dla reżimu” i zmuszono nas do opuszczenia miasta w ciągu ośmiu dni. Powodem tego był transfer ministerstw z Moskwy do Czelabińska. Pomimo tego, że miasto miało dwie szkoły średnie i znajdowało się w bliskiej odległości od stacji kolejowej Askakavah, ulice miasta nie były wybrukowane i nie było chodników, systemu kanalizacji, ani elektryczności, a woda była pompowana ze źródła w centrum miasta.

Większość domów była parterowa, a ogólnie miasto miało bardzo zaniedbany wygląd. Wynajęcie mieszkania graniczyło z niemożliwością. Każde małe miejsce przy rodzinie kosztowało dużo pieniędzy i przekraczało nasze możliwości finansowe. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko przyłączyć się do kołchozu o nazwie „Nadieżda Krupska”; nazawa ta pochodziła od imienia i nazwiska żony Lenina. Kołchoz był zlokalizowany osiem kilometrów od miasta i to tam właśnie pracowaliśmy za mieszkanie i trochę jedzenia.

W sierpniu 1942 roku wzięto mnie do Armii Czerwonej, co umożliwiło mojej żonie znalezienie pracy w jedynej w mieście fabryce. Żona wynajęła małe miejsce przy rodzinie, której głowa rodziny służył na froncie. Cały dom miał jeden pokój; nie było żadnych udogodnień ani mebli. Moja żona musiała spać na podłodze na materacu z siana. Deszcz przeciekał przez dach, a cały budynek kołysał się w czasie burzy.

Moja żona była wtedy w ciąży. 17 lutego 1943 roku urodziła sie nasza córka. Żona powiadomiła mnie o tym listem, który do mnie przysłała. Córkę nazwano Izza. Na świadectwie urodzenia mojej córki – było ono napisane w dwóch językach: rosyjskim i baszkirskim (język z rodziny języków turkijskich) – poświadczono, że Izza Izakobanna urodziła sie 17 lutego 1943 jako córka Jicchaka Szulimowicza Lewina (Yitzhak Shulimovitch Levin) i Dwojry Izralubannej (Dvora Izralubanna) z rodziny Taub.

Po zakończeniu urlopu macierzyńskiego, moja żona powróciła do swojej poprzedniej pracy i pracowała 12 godzin dziennie. Podczas dni pracujących niemowlę było w żłobku (rosyjska nazwa to „jasła”), gdzie powinni je karmić, zapewnić mu opiekę medyczną i wszelką inną, oraz dać mu materac i koc. Moją żonę zmuszono do kupna tych rzeczy dla naszej córki za swoje pieniądze. Żłobek zatrzymał kartę uprawniającą do zakupu żywności dla mojej żony. Dwa razy dziennie moja żona chodziła do żłobka, żeby karmić dziecko piersią, ale kobieta, która pracuje fizycznie 12 godzin dziennie i która nie zawsze może odpowiednio się odżywić, nie jest w stanie karmić piersią. W związku z tym moja żona nie miała innego wyjścia jak kupować mleko i inne niezbędne dla dziecka rzeczy na wolnym rynku, jako suplement pożywienia niemowlęcia. Żona robiła te wszystkie zakupy ze swojej bardzo małej zapłaty.

A więc dlaczego dziecko traciło na wadze?

Instytucja dostawała wystarczająco dużo jedzenia, ale wygląd niemowlęcia pogarszał się z dnia na dzień. Córka była tak słaba, że często się przeziębiała. Jej organizm nie miał żadnej odporności. A opiekunowie naszej córki mieli się bardzo dobrze, tak jak i ich rodziny. Duża część jedzenia, kupowanego dla córki przez moją żonę, była następnie sprzedawana przez opiekunów na wolnym rynku. Władze nigdy się o tym nie dowiedziały. Czy stało się tak, bo nikt nigdy nie odkrył sposobu w jaki kradziono jedzenie niemowlęcia? Czy też nikt nie był zainteresowany ujawnieniem takiego okrutnego przestępstwa? Faktem jest, że żłobek otrzymywał jedzenie, a niemowlęta pozostawały głodne.

[Strona 138]

W sierpniu 1943 roku nasza córka zmarła, a ja nigdy jej nie zobaczyłem. Zmarła w szpitalu.

W ostatnim tygodniu przed śmiercią naszej córki moja żona siedziała przy jej łóżku w dzień i noc. Nie było jak córki uratować, nie dawano jej żadnych lekarstw, bo leki wysyłano dla rannych żołnierzy. Później, kiedy moja żona siedziała przy łóżku córki, zasnęła, bo była bardzo zmęczona, a kiedy się obudziła, Izzika już nie żyła. Żona kupiła dla naszej córki trumnę i zaniosła sama na cmentarz. Moja żona była tak wycieńczona, że nie była w stanie wykopać grobu dla córki, a nie miała pieniędzy, żeby komuś zapłacić za zrobienie tego. Cmentarz znajdował się w pagórkowatej i kamienistej okolicy. Żona znalazła odosobnione miejsce, włożyła córkę do trumny i przykryła grób pokruszonymi kamieniami i gliną. W miejscu tym było tak mało odłamków kamieni i gliny, że nie starczyło ich już na to, aby odpowiednio oznaczyć miejsce pochówku.

Ci, którzy czytają o tych prawdziwych zdarzeniach, powinni przez chwilę pomyśleć i przeniknąć do serca tej matki i wielu innych matek, które spotkał podobny los…

 

Hinda

Autor: Yitzkhak Levin Israel

Tłumaczenie: Roberta Paula Books

Tłumaczenie z języka angielskiego: Justyna Beinek

© by Roberta Paula Books

Ostatni raz widziałem ją w sierpniu 1939 roku, na miesiąc przed początkiem końca. Nie wiem kiedy ją zamordowano. Wiem tylko, że już jej nie ma.

Kiedy miała sześć lat, jej rodzice zapisali ją do prywatnej szkoły hebrajskiej w mieście gdzie się urodziła: Koło.

W tym samym roku kiedy rozpoczęła naukę, mogło to być nawet w pierwszym dniu zajęć, wybuchła katastrofa, która zniszczyła ludzi, a szczególnie Żydów.

Być może ty, Lusiu, masz odpowiedz na pytanie dlaczego to zrobili.

Pozwól mi, drogie dziecko, córko mojej ukochanej jedynej siostry, nazywać cię imieniem, którego używali twoi rodzice w domu, a którego ty teraz nie możesz już używać. Nie wiem nawet gdzie jest twój grób ani gdzie jest twoje małe ciałko. Nie, nie mogę o tym myśleć. Niemniej jednak zawsze jesteś w moich myślach. Twoja matka nazywała się Frajde Libe (Frayde Libe). Jej nazwisko panieńskie to Lewin (Levin). Twoim ojcem był Jechiel Meir Hajman (Yekhiel Meir Hayman). Twoi rodzice ciężko pracowali przez całe życie. Jestem pewien, że kiedy żyli – a życia ich były przerwane tak wcześnie – nigdy nie wyrządzili nikomu żadnej krzywdy. Byli członkami organizacji Ogólni (Generalni) Syjoniści. Przygotowali dla ciebie biało-niebieską sukienkę, którą miałaś nosić do szkoły. Miałaś blond warkoczyki z niebieskimi wstążkami i uwielbiałaś skakać przez skakankę, jak większość innych dzieci. Kiedy twoje stópki skakały, twoje warkoczyki, przyozdobione różyczkami, też skakały. Dzisiaj jest pierwszy dzień Paschy 1973. Czy wiesz, Lusiu,

[Strona 139]

jak długo Cię nie widziałem od tego czasu? To już 34 lata. Miałabyś niedługo czterdzieste urodziny. Nie ma cię, moje dziecko, od 34 lat…

Tysiące ludzi, mądrych, wykształconych, o poważanych nazwiskach i ze wspaniałymi tytułami, w tym również naukowcy, napisali setki, tysiące, a może miliony książek o wojnie. Poszukiwali, a być może nadal poszukują przyczyn, które wyjaśniłyby masowe morderstwo. Miały już miejsce tysiące procesów sądowych przeciwko mordercom. Tysiące tych morderców zostały ukarane poprzez aresztowania i wyroki więzienne o długości od jednego roku po dożywocie,

 

Po wielu wysiłkach otrzymałem fotografię mojej dalekiej rodziny. Na zdjęciu, od prawej do lewej strony, widać mojego wujka (brata mojego ojca) Mojszego Lewina (Moishe Levin), jego córkę Liję (Leah) oraz jego syna Sendera (Sender), który w roku 1939 wyjechał na okupowane terytoria Związku Radzieckiego.

 

ale po krótkim czasie mordercy opuścili więzienia. Nadal się pytam jak cały świat mógł pozostawać w milczeniu i pozwolić, abyś ty, drogie dziecko, była zamordowana. Czy cały silny świat zgodził się na to przerażające morderstwo? Czy cały świat był słabszy niż jedno państwo, Niemcy, które miało około 60 milionów mieszkańców? Odpowiedzcie mi, liderzy wszystkich państw. Mam pełne prawo do zadania tego pytania.

[Strona 140]

W roku 1943 Sender został poważnie ranny podczas służby wojskowej w Armii Czerwonej. Dzisiaj Sender mieszka w Rosji. Jest chory, jest inwalidą. Obok Sendera stoi ojciec mojej cioci Jetty (Yetta). Na stole siedzą Chanele (Khanele) i Abbale. Ojciec ciotki Jetty (Yetta) to pobożny Żyd siedzący po lewej stronie. Zmarł zanim wybuchła wojna. Miał szczęście. Ale naziści zbeszcześcili jego grób.

Mój ojciec był pobożnym Żydem. Sprzedawał naczynia kuchenne. Razem z żoną jezdzili na jarmarki. Spali razem z żoną w tym samym łóżku tylko jedną noc w tygodniu, w piątek Szabasu, oraz w noce świąt religijnych. Ojciec nie był bogatym człowiekiem.

Kiedy mordercy weszli do Koła, podzielili Żydów na trzy grupy. Jedna z tych grup była wysłana do Izbicy w rejonie Lublina. W tej grupie była moja siostra ze swoja rodziną oraz mój wujek Mojsze Lewin (Moishe Levin) i jego rodzina. To wszystko.

Mała dziewczynko, Lusiu, ile się wycierpiałaś?

Lusiu, jak był twój los?

Lusiu, gdzie jest twój grób?

 

Jeden z wielu

Autor: Y.L.L Shlomi

Tłumaczenie: Roberta Paula Books

Tłumaczenie z języka angielskiego: Justyna Beinek

© by Roberta Paula Books

Mówię ci. Jakie szczęście, słyszysz? Jakie szczęście, że w diasporze były dwa dni obowiązkowego odpoczynku. Oczywiście, przede wszystkim był Szabes, Szabat. A niedziela była niedzielą. W Szabat nasze matki mogły naprawdę odpocząć. Piątek? Nie. W piątki było dwa razy tyle pracy co zwykle. Pół dnia to był cały dzień pracy, jeśli nie więcej. Ale w niedzielę, która zaczyna się w Motzi Szabat (wieczór sobotni po zakończeniu Szabatu), wykonywano wszystkie prace domowe za cały tydzień: pranie, suszenie, prasowanie, reperowanie, cerowanie i haftowanie różnymi kolorami nitek. Naturalnie nasze matki musiały pracować razem z naszymi ojcami, żeby zarobić na życie. Musieli iść na rynek handlować. Matki i ich mężowie chodzili też po wioskach, żeby kupować różnorakie towary od rolników, a następnie sprzedawać te towary bogatym kupcom. Wychodzili z domu późnym wieczorem w niedzielę albo wcześnie rano w poniedziałek, kiedy było jeszcze ciemno. Nieśli po dwa koszyki w każdej ręce i torbę na plecach. Kupowali kurczaki, gęsi, kaczki, jajka, masło i skóry zwierzęce, a także inne produkty, w gospodarstwach rolnych. Niektórzy tacy kupcy wioskowi posiadali konia i wóz. Czasami kupowali cielaka. Wśród tych, którzy chodzili na piechotę była

[Strona 141]

rodzina Białogłowskich (Bialaglovsky). Ale kiedy spytałeś o Białogłowskich, nikt nie wiedział o kim była mowa. Jednakże każdy znał chromą Chaję (Khaye) i ślepego Józefa (Yosef). Chciałbym wam o nich opowiedzieć.

W naszym mieście wszyscy mieli przezwiska, włącznie z Chają i Józefem. Podczas ostatnich lat przed wojną mieszkali oni u Arona Toruńczyka (Aron Tarantsik) w pokoju na ulicy Warszawskiej (ładna nazwa). Często zmieniali mieszkania, bo nie mieli pieniędzy, żeby opłacać czynsz.

Oprócz przeciwności losu nie mieli nic. Dorosłe dzieci się nie liczą. Mieli troje dzieci, które dożyły wieku dorosłego. Ich najstarszy syn Gutman był czeladnikiem u krawca. Przeziębił się idąc pewnej nocy do Izbicy podczas deszczu, aby znaleźć pracę. Jego stan uległ pogorszeniu i zachorował na gruźlicę. Zmarł mając dziewiętnaście lat. Córka Chai i Józefa, o imieniu Jochewed (Yokheved), była teraz najstarszym dzieckiem w domu. Opuściła dom rodzinny, aby pracować jako służąca przy rodzinie. Najmłodszy syn Lipman sprzedawał gazety. Był jeszcze jeden mały chłopiec w domu.

Nie mieli niczego prócz cierpienia, to była ich cała fortuna.

Od poniedziałku do czwartku ów mąż z żoną chodzili po wioskach każdego dnia, by zarobić wystarczająco pieniądzy na utrzymanie się na granicy przeżycia.

W piątki Chaja przygotowywała Szabat, a Józef wychodził na drogę.

Aj, aj! Józef tak często wzdychał. Przynajmniej w piątek jego uszy mogły trochę odpocząć. Chaja ma taki talent do mówienia, że mówi bez przestanku 24 godziny. Tak, moja Chaja – oby długo żyła – uwielbia mówić. Nawet jeśli nie wiem o czym mówi, to muszę słuchać Saż moja głowa eksploduje. Józef był ślepy na jedno oko. To oko miało bielmo, trochę niebieskie, a trochę białe, z widocznymi czerwonymi żyłkami. Nie wyglądało to zbyt dobrze. Nie pamiętam, które to było oko, lewe czy prawe. Mogło być prawe. Tak, prawe oko.

Wysoki, szczupły Żyd o szerokich barkach, Józef chodził ciężkim, chwiejnym krokiem po ulicach i zaułkach, w zniszczonych butach. Latem szedł w kurzu, a w dni deszczowe przez błoto. Obok niego szła z trudem chroma Chaja. Miała swoisty sposób chodzenia. Jej jedna noga była normalnej długości, a druga noga była jak u dwunastoletniego dziecka. Chaja nie kiwała się z jednej strony na drugą, nie miała też jednej nogi dominującej. Po prostu Chaja była mała, a potem duża, kiedy szła.

Kiedy Józef stracił jedno oko? Nie stało się to od uderzenia. Może taki już się urodził. Nie wiemy też kiedy Chaja

[Strona 142]

zaczęła kuleć. Wydaje mi się, że już podczas ślubu byli tacy jacy byli. Ale nawet wcześniej Chaja umiała mówić, szybko i dużo, bez przerwy. Gdyby w Przedczu ("Pshaytch" w języku jidysz) był konkurs krasomówczy, to Chaja by go z pewnością wygrała. Zawsze miała coś do powiedzenia. Była jak gazeta dla całego miasta. Nigdy nie brakowało jej tematów, a już na pewno nigdy nie brakowało jej słów. Wiedziała wszystko o wszystkich i wszystkim, z każdej perspektywy.

Nigdy nie skarżyli się na swój los, bo wszystko co daje Bóg jest dobre. Najmłodszy syn zaczął chodzić po wsiach z rodzicami. Wszyscy członkowie rodziny pracowali codziennie od wczesnego poranka do późnej nocy. On ślepy, a ona kulawa. Córka pracowała daleko jako służąca. Lipman już nie sprzedawał gazet, pracował teraz jako czapnik. Każdy członek rodziny miał szarą, zakurzoną twarz, bardzo zmęczoną, zawsze niepewną jutra. Przyjmowali swój los z jakąś niemalże religijną rezygnacją, z oddaniem temu, który ich wybrał.

Pomimo tego, że mieli mało czasu by siedzieć w ławkach szkolnych czy ławkach chederu, trzeba przyznać, że nawet bez możliwości czy okazji do nauki, obydwoje umieli czytać i w języku jidysz, i po polsku, i uwielbiali czytać.

Ich trudne życie, ich czyste, trudne życie, zostało przecięte w komorach gazowych. Nie zapomnijcie o nich.

 

Nie jestem wyjątkiem

Autor: Yitzkhak Levin

Tłumaczenie: Roberta Paula Books

Tłumaczenie z języka angielskiego: Justyna Beinek

© by Roberta Paula Books

„Osada,” według reguł nazewnictwa, jest miejscowością za małą, żeby być miastem i za dużą, żeby być wsią. Miasto Drobin, w okolicach Płocka, było właśnie takim miejscem. Nie w pełni wyrośniętym, ale zarazem przerośniętym. Mieszkaliśmy tam od początku 1937 roku. Centrum miasta stanowił rynek. Tam właśnie znajdowały się kościół i ratusz. Dookoła tego czterokątnego placu stały kamienice, w których mieściły się domy i sklepy. Ulica Sierpecka (Sherptser), przy której mieszkał rabin, była wybrukowana kostką, tak jak i ulica Płocka (Plotzker), a także ulica Raciąska (Ratzoynzer). Pozostałe trzy czy cztery ulice były piaszczyste latem i bardzo błotniste jesienią. Oprócz kościoła w Drobinie był też skwer zwany parkiem, gdzie stały ławeczki, na których para mogła posiedzieć niezauważona. Synagoga była na

[Strona 143]

Pani Royza Taub Padro, świętej pamięci, ze swoją córką Dwojrą (Dvora), żoną Jicchaka Lewina (Yitzkhak Levin), który mieszka w Izraelu

 

ulicy Zaleskiej (Zalisher). Dolna część synagogi była zbudowana z cegieł, a część górna z drewna. Były dwie biblioteki: jedna na ulicy Żydowskiej (Jewish), a druga znajdowała się za budynkiem remizy strażackiej. Nie było zbyt wielu czytelników książek. Nie było spektakli teatralnych, pokazów filmów czy publicznych wydarzeń literackich, przynajmniej w czasie, kiedy ja mieszkałem w Drobinie. Autobusy przejeżdżały mniej więcej dwa, trzy razy na dzień.

Mieszkaliśmy tam od początku 1937 roku. Kilka tygodni tuż przed wybuchem wojny było nerwowe, a życie trudne. Każdego dnia odbywały się zebrania otwarte i zgromadzenia, często dwa lub trzy razy dziennie. Częstotliwość zależała od humoru ważnego mężczyzny czy kobiety. Powtarzano te same zdania: „Zawsze gotowi, zawsze blisko”. Nie oddamy ani guzika od munduru. Francja jest z nami. Podczas pierwszego zebrania

[Strona 144]

ludzie krzyczeli i śpiewali z nimi. W ostatnich dniach przed wybuchem wojny ludzie już tylko kiwali głowami. 31 sierpnia policja i rządzący miastem zniknęli. Dopiero w nocy mieszkańcy zorganizowali samoobronę. Pierwszego i drugiego września na miasto kilka razy spadały bomby. Byli zabici cywile, dzieci. Pojedyncze osoby i grupy polskich żołnierzy zdawały się być bez przywództwa i bez broni; nie mieli niczego prócz małych pistoletów, a ci, których zmobilizowano jako ostatnich, nie mieli nawet tego. Jeszcze inna grupa żołnierzy zatrzymała się w lesie przed naszym miastem w drodze do Płocka. Spadły na nich bomby i zabiły wszystkich. W tej grupie było ośmiu żołnierzy Żydów walczących w szeregach wojska polskiego, zmobilizowanych na krótko przed wojną i w pojedynkę wracających do domu. Jednakże jeden poważny, wykształcony Żyd o nazwisku Jerozolimski (Yeruzlimsky) nie powrócił. Zginął. Żołnierze opowiadali o strasznych bitwach koło Kutna, Gostynina i w innych miejscach. Powtarzali to samo słowo: „zdrada”. Sprzedali nas.

Wielu zabrało swoje rodziny do sąsiednich wiosek. Inni ukrywali się w piwnicach. Zapadła cisza. Armia nazistowska miała iść przez nasze miasto w drodze na Warszawę. Żołnierze wyłapywali ludzi do pracy, głownie Żydów. Zaaresztowali rabina i księdza. Nauczycieli ze szkoły zmuszono do sprzątania ulic. Zaaresztowanych wypuszczono, ale później zmuszono ich też do sprzątania ulic. Nie pozwolili nam się zbierać w Domu Modlitwy. Żydzi spotykali się na modlitwę w domach prywatnych.

W synagodze zrobili szpital dla rannych polskich żołnierzy. W kościele umieścili konie. Upadła Warszawa. Pomiędzy lekko rannymi był ktoś z Ukrainy. Znał język okupanta. Każdego dnia przekazywał Niemcom rozmowy polskich żołnierzy. Komendant szpitala଎ Słyszałem jeden z tych donosów kiedy wzięli mnie do pracy w szpitalu. Chorych, którzy przebywali wcześniej w szpitalu, wysłano gdzie indziej. Niemcy przejęli szpital, używając do tego żydowskich robotników przymusowych. Materiały budowlane z przywłaszczonej sobie przez Niemców synagogi rozdano ludności chrześcijańskiej.

Przy pomocy ludności polskiej, a szczególnie przy pomocy żony miejscowego kominiarza, Niemcy okradli żydowskie biznesy i mieszkania prywatne. Pierwszymi ofiarami kradzieży był sklep z odzieżą, należący do rodziny Najmarków (Naymark) i sklep z żywnością, którego właścicielem był Finkelsztejn (Finklshteyn). Każdego dnia sytuacja Żydów pogarszała się. Niedobrze było pokazywać się na ulicy. Duzi i mali nie-Żydzi pokazywali Żydów palcami i krzyczeli „Żyd”. Niemcy bili Żydów i wyzywali najgorszymi, nieprzyzwoitymi wyrazami. Musieliśmy zdejmować kapelusze przed każdym przechodzącym niemieckim żołnierzem.

[Strona 145]

Komuś oderwali ucho. Czyjąś brodę zdarli razem ze skórą. Każdy nowy dzień był gorszy od poprzedniego. Nowe rozporządzenia każdego dnia. Dzień przed Jom Kipur 1939 roku, zobaczyliśmy trzech idących mężczyzn, w tyrolskich kapeluszach na głowie. Oglądali wszystko dokładnie swoim przeszywającym wzrokiem. Następnego dnia rano, w Jom Kipur, rabin i jego pomocnik poszli od domu do domu, mówiąc wszystkim, żeby przyjść na rynek. Kiedy wszyscy się już zebrali, tamci trzej mężczyźni stanęli przy stole przykrytym białym papierem. Na papierze leżała brzytwa i nożyczki. Po przemówieniu i jakichś krzykach, dowiedzieliśmy się, że nie jesteśmy ludźmi, że jesteśmy jakimś rodzajem zwierzęcia, pasożytami itd଎

Następnie zawołali żydowskiego cyrulika i kazali mu obciąć nasze brody, ale tylko po jednej stronie, tak jakby się cięło kwadratowy kawałek papieru po przekątnej. Twarze ogolonych Żydów wyglądały na zdeformowane. Niektóre chrześcijanki wyglądały przez okno i płakały, ale większość się śmiała. Kiedy zakończono obcinanie bród, zmusili nas do gimnastyki, biegania, turlania się po kamieniach i skakania jak żaby. Miedzy nami byli starsi mężczyźni tacy jak starszy, rytualny rzeźnik, stary Warszawski, 80-letni Żyd czy też chory na gruźlicę krawiec Fedru. Wszystko to trwało cztery godziny. Dwa dni poźniej zebrali wszystkich mężczyzn od 15 do 45 lat, zarówno żydów jak i chrześcijan, po czym zamknęli nas w kościele. Pozostawaliśmy tam w zamknięciu przez dwa pełne dni. Raz na dzień pozwalali naszym krewnym przynieść jedzenie, a nam wyjść i załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Ale raz na dzień nie wystarcza. Pierwszymi, którzy zabrudzili kosciół, nie byli Żydzi. Drugiej nocy naszego pobytu w zamknięciu Niemcy rozkazali wszystkim mieszkańcom zostać w domu następnego dnia rano. Okna musiały być zupełnie zakryte, a każda osoba złapana na patrzeniu przez okno miała być rozstrzelana. Następnego dnia rano Niemcy zawieźli wszystkich uwięzionych w ciężarówkach przykrytych plandekami na pole koło Sierpca (Sherptz w jidysz, Sierpc po polsku), około 26 kilometrów od Drobina. Tam kazali nam siedzieć z rękami na szyi. Byliśmy otoczeni przez błyszczące karabiny maszynowe znajdujące się w rękach żołnierzy Wehrmachtu. Po dwóch godzinach siedzenia wzięli nas do budynku fabryki o nazwie „Sierpczanka”. Przez trzy dni dawali nam do picia tylko wodę. Czwartego dnia Żydzi z Sierpca („Sherptz” w jidysz) przynieśli nam kosze z chlebem. Aby dostać pozwolenie

[Strona 146]

na przyniesienie nam pożywienia – jak nam opowiedzieli – musieli zapłacić dwie srebrne monety, każda o wartości 10 złotych. Trudno byłoby zapomnieć taki dobry uczynek tych ludzi, ale jeszcze trudniej jest zapomnieć tych, którzy chcieli nas przemienić w zwierzęta.

Wielu z nas, i chrześcijan, i żydów, było bardzo zdenerwowanych z powodu głodu. Ci mężczyźni mieli oni wytrzeszczone oczy, a ich twarze stały się czerwone od przypływu krwi. Wielu płakało jak dzieci. Kiedy żołnierz w średnim wieku odebrał kosze z chlebem od kobiet żydowskich, przyniósł te kosze do dużej fabryki, gdzie trzymano dwa tysiące meżczyzn w wielkim ścisku. Powoli, przy pomocy scyzoryka, kroił chleb i rzucał go nam. Czytelnicy, wybaczcie mi, ale nie umiem znaleźć słów, które by wyraziły to co tam się działo. Wielu z nas rzuciło się na chleb, koziołkując jedni przez drugich. Tłum sczepionych ze sobą ludzi toczył się po podłodze, szarpiąc i gryząc. Był to już trzeci dzień głodówki. Kobiety żydowskie przyniosły dużo chleba, a Niemcowi, wraz ze swoim pomocnikiem i z karabinem maszynowym przy boku, bardzo podobało się obserwować nas rzucających się na chleb i walczących ze sobą nawzajem.

Ja z moimi dwoma braćmi nie zamierzaliśmy robić Niemcom żadnej przyjemności. Z powodu strachu przed całym tym zgiełkiem ukryliśmy się za ścianą. Każdy z nas dostał chleb. Kiedy Niemiec zobaczył, że nie wszyscy chcieli brać udział w walce, dał nam wszystkim kawałek chleba do ręki.

Później dawali nam jedzenie gotowane w kuchni polowej, a produkty potrzebne do gotowania przynosiły kobiety żydowskie. Kiedy mężczyźni rzucali się na jedzenie i nie spożywali go w normalny sposób, wielu z nich zaczynało chorować i nie było w stanie siedzieć w pozycji, której wymagali owi kulturalni strażnicy. Wtedy chorych bito.

A teraz mi powiedz: kto jest zwierzęciem?

Raz na dwa dni wypuszczali nas jak owce na pole, żebyśmy się wypróżnili i zaspokoili swoje potrzeby fizjologiczne. Otaczali nas uzbrojeni żołnierze. Oprócz broni mieli też kamery i filmowali cały ten proces.

Po dwóch tygodniach Niemiec w mundurze lotnictwa przyszedł, aby dać przemówienie. Mówił mieszaniną polskiego i niemieckiego. Powiedział nam, że chcieli nas wziąć do pracy w Niemczech, ale ponieważ nasi przyjaciele Anglicy i Francuzi bombardują pociągi,

[Strona 147]

to będą musieli, niestety, odesłać nas do domu. Następnego dnia rano przyszedł pastor, który mówił po polsku. Dał każdemu z nas dokumenty wystawione na nasze imię i nazwisko. Kilku mężczyzn nie dostało takich dokumentów i nie wiem co się z nimi stało. Byli to polscy żołnierze, których Niemcy wzięli do niewoli. Był wśród nich żydowski chłopak z miejscowości Lubin w rejonie Włocławka („Voltslavek” w jidysz), a także strażnik z gminy Drobin (Drubin), którego Niemcy zaaresztowali, bo znaleźli zepsuty karabin pod dachem jego domu.

Padał deszcz. My, trzej bracia z dokumentami w kieszeniach, szliśmy do domu na piechotę. Żaden z nas nie powiedział ani słowa podczas 26-kilometrowego marszu. Byliśmy pogrążeni w myślach, każdy z nas zatopiony w swoich własnych myślach, ale te myśli były podobne do siebie, tak jakbyśmy dzielili się nimi głośno. Co się dzieje z naszą siostrą w Kole? Jak żyją w tych warunkach? Nasza matka i najmłodsza siostra? Nasze doświadczenia nabyte w obozie tymczasowym wiele nam powiedziały. Byliśmy zaznajomieni z „Brązową Książką”, opublikowaną kilka lat wcześniej. Już wiedzieliśmy o Dachau i innych placówkach edukacyjnych w faszystowskich Niemczech. Wielu Żydów, którzy uciekli aż do Polski, mówiło nam o tych sprawach, ale nie mogliśmy wszystkiego przewidzieć. Najważniejsza była kwestia kolaboracji z Rosją, a także pragnienie pozbycia się komunizmu w Europie, które miały kraje zachodnie.

Dotarliśmy do domu z ustalonym planem. Nasz starszy brat Gabriel (Gavriel) wyjechał do Warszawy. Wierzył, że w dużym mieście będzie łatwiej zniknąć w tłumie. Po kilku dniach mój drugi starszy brat wyjechał do Warszawy z zamiarem przedostania się do Związku Radzieckiego. Ja zostałem z naszą matką i siostrą Esterą (Esther). Dostałem pracę przy wymianie szyb w kościele. Wszystkie szyby zbiły się podczas bombardowania. Miałem tę pracę przez miesiąc, a kiedy skończyłem pracować, kościół znów był czynny. Modlili się do Boga i cicho śpiewali. Kiedy ksiądz zapłacił mi 220 złotych, które był mi winien, powiedział, że powinienem skorzystać z okazji i pojechać do Rosji, bo tu na miejscu nie będzie dla Żydów życia. Tak też zrobiłem.

Pojechałem z moją żoną, matką i siostrą. Również podróżowali z nami Rywka Ryzow (Rivka Rizov), Pinchas Zajde (Pikhas Zayde) i Lejbusz Petrykoz (Leybush Petrikoz). Cała ta trójka urodziła się w Drobinie. Przyjechaliśmy do Białegostoku (Bialystok) bez większych trudności. Był tam duży hałas i było wiele czerwonych flag. Biznesy przechodziły z rąk do rąk. Nie było pogromów i nikt cię nie wyłapywał do pracy przymusowej. Ale było dużo nienawiści wśród miejscowych chrześcijan i żydów w stosunku do nas. Nie wszyscy byli tacy, ale wielu tak. Brakowało

[Strona 148]

pracy, brakowało żywności. Nie było pieniędzy. Czarny rynek pochłonął wszystko. Znaleźliśmy naszego brata Mojsze (Moishe). Zaproponowano mu pracę i wyjechał z naszą matką, nie wiedząc gdzie jedzie. Nie znaliśmy geografii Rosji. Wystarczyło nam, że powiedzieli: dostaniecie miejsce do życia, pracę i jedzenie. W tym czasie wiele osób rekrutowano do pracy, wyjeżdżali, a potem wracali z różnych zakątków Rosji. Opowiadali o trudnym życiu i jeszcze trudniejszym klimacie. Zignorowaliśmy te opowieści i w połowie grudnia zgodziliśmy się wyjechać do pracy. 17 stycznia 1940 roku przybyliśmy do miasta Czelabińsk (Tzielavinsk) na granicy Europy i Azji. Pracowaliśmy na budowie. Było przeraźliwie zimno, a my pracowaliśmy na dworze bez odpowiednich ubrań. Ale najgorszy z tego wszystkiego był brak jedzenia. Pół nocy staliśmy w kolejce po chleb.

W lutym i marcu wiele Polaków przejeżdżało przez Czelabińsk (Tzielavinsk). Uciekali z Magnitogorska (Magnitugursk), gdzie pracowali w kamieniołomach. Jak ptaki lecieli do cieplejszych miejsc i łatwiejszych warunków. Młody chłopak z Drobina, o nazwisku Prost, powiedział mi, że mój brat Mojsze (Moishe) i moja matka mieszkają w Magnitogorsku (Magnitugursk). Napisałem do nich i przyjechali do mnie bez pozwolenia. Jednakże mój brat nie chciał zostać w Rosji. Powiedział: „Nie tak wyobrażałem sobie, jak ma wyglądać życie w ustroju socjalistycznym”. 9 maja 1940 roku wyjechali. Ja nie pojechałem z nimi, bo nie miałem pieniędzy na bilet kolejowy. Nie będę tu opowiadać o moich późniejszych doświadczeniach, może kiedy indziej. Po jakimś czasie rozpocząłem korespondencję z moim bratem przebywającym w Warszawie, z moją siostrą Frajde Libe (Frayde Libe), jej mężem Jechielem Meirem Hajmanem (Yekhiel Meir Hayman) i ich córką Lusią (Lusha/Hinda), a także z moją siostrą Szejną Fejge (Sheyne Feyge), z którą kiedyś mieszkałem. Wiedziałem, że wysłano ich z Koła (Kolo) do Izbicy nad Wieprzem (Izbitsa past Viepshem). Otrzymywałem od nich listy do momentu wybuchu wojny w 1941 roku.

W 1944 roku, kiedy weszliśmy do wyzwolonego Lublina, zobaczyłem Majdanek. Ktoś, kogo niedawno zmobilizowano, powiedział mi, że nie przeżył żaden Żyd z Izbicy. Nie mogłem w to uwierzyć, mimo że byłem pewien, że człowiek ten mówił prawdę.

Przed końcem stycznia 1945 roku moja jednostka wojskowa dotarła do Warszawy. Oddelegowano nas do rozminowywania rejonu Belwederu. Poszedłem na Pragę na ulicę Targową (Targuva) 4 gdzie mieszkał mój brat Gabriel (Gavriel) przed utworzeniem getta. Strażniczka podeszła do bramy. Zobaczyła, że jestem Żydem. Spytała: kogo szukasz? Rodziny Cajtunger (Tsaytunger): ciotki i mojego brata Lewina (Levin), odpowiedziałem z uśmiechem na ustach. Dawno temu wyjechali do Treblinki.

[Strona 149]

A co to za miejsce? – zapytałem. To jest obóz śmiercu, odpowiedziała strażniczka. To tam właśnie zabili tak wielu.

Dwa lata później, kiedy zagoiły się moje rany, zostałem zwolniony ze szpitala wojskowego, ale to nie jest ważne. Miesiąc później moja żona wróciła ze Związku Radzieckiego. Dowiedziałem się, że wielu Żydów z Drobina było wysłanych do getta w Piotrkowie Trybunalskim (Piatrekov Tribunalsky), gdzie zmarli podczas epidemii tyfusu. Wśród nich znajdowała się matka mojej żony Rojza Taub-Fedru (Royza Taub-Fedru) i jej siedmioletni syn Mojszele (Moisheleh).

Zostaliśmy w Bydgoszczy (Bidgashtsh). Szukałem Żydów w wielu miejscach. Byłem w Drobinie. Zdecydowaliśmy, że po wojnie napiszemy do jednego chrześcijanina w Drobinie, który mogłby podać nam adresy tych, którzy przeżyli. Powiedział mi, że tuż przed wybuchem wojny w 1941 roku, otrzymał list od mojej najmłodszej siostry, z Białegostoku. Napisała mu, że ona sama i nasz brat Mojsze (Moishe) mieszkali tam i pracowali razem z moją matką i że wszystko szło bardzo dobrze. Spalił ten list i nie wysłał odpowiedzi. Kilka lat później pojechałem tam jeszcze kilka razy, ale niczego nowego się nie dowiedziałem.

Szukałem przy pomocy gazet, radia, byłem w różnych miejscach, pytałem się setek ludzi. Patrzyłem na twarze przechodniów na ulicy, zatrzymywałem nieznajomych i czytałem wielokrotnie spisy tych, którzy przeżyli.

Nadal szukam…

 

« Poprzednia strona Spis treści Następna strona »


This material is made available by JewishGen, Inc. and the Yizkor Book Project for the purpose of
fulfilling our mission of disseminating information about the Holocaust and destroyed Jewish communities.
This material may not be copied, sold or bartered without JewishGen, Inc.'s permission. Rights may be reserved by the copyright holder.


JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of the translation. The reader may wish to refer to the original material for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.

  Przedecz, Polska     Yizkor Book Project     JewishGen Home Page


Yizkor Book Director, Lance Ackerfeld
This web page created by Jason Hallgarten

Copyright © 1999-2025 by JewishGen, Inc.
Updated 13 Jan 2023 by JH