|
[Str. 292]
J. Asatonowicz. Miami
Z jidysz na czeski przełożył Michael Dunayevsky
Z czeskiego na polski przełożył Andrzej Cieslaa
W warszawskim gettcie
Byliśmy razem sześć miesięcy. Ja i mój młody kolega Maniek. Maniek był krawcem a ja jego czeladnikiem. Przez sześć miesięcy byliśmy na garnuszku u chłopów po wioskach i uprawialiśmy krawiectwo. Maniek szył różne ubrania, a ja fastrygowałem, bo ojciec nie nauczył mnie trzymać igły. Ale i to się skończyło. Wyszło zarządzenie, że jeżeli u Polaka znajdą Żyda to dostanie za to karę śmierci. Dlatego chłopskie drzwi się przed nami zamknęły i chłopi już nas nie puszczali nawet na noc do stodoły.
|
Zdecydowaliśmy się pójść do warszawskiego getta. Przez kilka nocy krążyliśmy koło drutów getta, bo nie mogliśmy znaleźć żadnego miejsca, aby dostać się do „raju”. Postanowiliśmy poczekać do wieczora, kiedy „zewnętrzne komando” (żydowscy robotnicy, którzy pracowali poza gettem) będą wracać do getta, aby się wkraść między nich i przejść przez bramę. Z bijącym sercem doczekaliśmy się ich nadejścia. Pojawili się w piątkach, pod dozorem esesmanów. Mieli białe opaski na lewym rękawie, a my właśnie takich hańbiących opasek nie mieliśmy. Szybko wyciągnęliśmy dwie chusteczki do nosa i przewiązaliśmy dookoła rękawa. Po ciemku nie było widać, że brakowało na nich niebieskiej gwiazdy Dawida.
„Akcja” się udała i znaleźliśmy się w getcie. Chwilę dziwiliśmy się, że nam się udało i z ulgą odetchnęliśmy. Poszliśmy do jednej suteryny, skąd na pewno niedawno odwieziono ludzi. W domu były meble, bielizna pościelowa, a nawet i nocne ubrania. Rano przebudziliśmy się z wielką ochotą do życia. Nie wiedzieliśmy tylko jak mamy to wszystko zacząć. Dowiedzieliśmy się od sąsiadów, że niedaleko jest łaźnia. To było dla nas bardzo ważne, ponieważ od wielu miesięcy nie mieliśmy możliwości się umyć i zmienić koszul. „Żywe istoty” masowo zagnieździły się w naszych czarnych, brudnych ubraniach. Więc poszliśmy do łaźni. Kiedy z niej wyszliśmy, dostaliśmy kartki na chleb i zupę. Mieliśmy szczęście, bo dość często chodzący do łaźni dostawali papierek i eskortowani byli przez esesmanów na plac apelowy. A stamtąd do Treblinki. Po zjedzeniu zupy z kawałkiem chleba i wyspaniu się na miękkim łóżku zaczęliśmy myśleć co dalej. Zebraliśmy grupę głodnych, takich jak my i postanowiliśmy szukać jakiegoś utrzymania. Naszym pierwszym zajęciem było noszenie drzewa do piekarni w zamian za chleb. Zrobiliśmy sobie taczkę i jeździliśmy od domu do domu, zrywaliśmy podłogi w niezamieszkałych domach i drzewo odwoziliśmy do piekarza. I tak za 30 kg drzewa dostawaliśmy kilogram chleba.
W getcie była duża grupa robotników, którzy wykonywali różne prace. Nazywano ich werter-pasung. Dostać się do ich grupy było trudno. Pewnego razu, kiedy przechodziłem obok, zauważyłem, jak grupa Żydów ciężko pracuje przy wyładowywaniu samochodu z różnymi ciężkimi przedmiotami. Czując się jeszcze silnym, wziąłem sam na plecy beczkę z kapustą i bez cudzej pomocy odniosłem ją do piwnicy. Odpowiedzialny za grupę „pewien ptaszek”, kiedy zobaczył, jaki ma przed sobą „talent” zaraz mnie włączył do tej grupy i otrzymałem dokument. Znów było dobrze.
Kiedyś idąc do pracy, zauważyłem, jak ukraiński policjant wyłapuje Żydów i ustawia ich do szeregu. Kiedy zawołał i mnie, zacząłem uciekać. Kilka razy za mną wystrzelił, ale nie trafił. Przybiegł żydowski policjant i mnie zatrzymał. Prosiłem, aby mnie puścił bo Ukrainiec mnie zastrzeli. Policjant odpowiedział mi prosto: „To chcesz, aby on mnie zastrzelił?”. Długo nie przemyślając, dałem policjantowi kilka ciosów i uciekłem do swojej stałej pracy.
Jedzenie jest, ubranie też i nie brakuje także mieszkania. Największy jednak problem jest taki, że są tutaj Niemcy i my wiemy, że długo ten spokój nie wytrzyma. Spokój wtedy oznaczał dla mnie tyle, że umierali inni niż ja.
W mieszkaniu było nas trzech. Jednego wieczoru, kiedy po pracy wróciliśmy do domu, zaczęliśmy rozmyślać nad sytuacją i zdecydowaliśmy się wybudować w mieszkaniu kryjówkę i spróbować przeżyć tak długo, jak długo się uda walczyć z Aniołem Śmierci. Nasze mieszkanie było na drugim piętrze.
Nasza kryjówka w ścianie
Naznosiliśmy cegieł. Oddzieliliśmy róg korytarza. Postawiliśmy murowaną ścianę, a przez piec w kuchni zrobiliśmy wejście. Mnie było trochę trudno tam wejść, bo byłem szerszy niż ten otwór, ale z wysiłkiem się jakoś wepchnąłem. W komórce, która miała rozmiary chyba 2 metry kwadratowe, przygotowaliśmy chleb i wodę i to miało nas uratować w czasie akcji.
I był dzień. Wcześnie rano przebudziła nas silna strzelanina. Szybko wyskoczyliśmy z łóżek i weszliśmy do pieca. Nie trwało długo, a usłyszeliśmy ciężkie kroki buciorów. Wyłamali drzwi i weszli do mieszkania. Przewrócili cały pokój, macali w łóżkach i jeden powiedział drugiemu, że łóżka są jeszcze ciepłe. Przemawiali do nas po polsku, niemiecku i po żydowsku, abyśmy wyleźli, że nam nic nie zrobią, a tylko pójdziemy do obozu. Nie znaleźli nas i odeszli. Za parę godzin znów usłyszeliśmy jakieś kroki w mieszkaniu. Tym razem nie musieliśmy się długo bać długo, bo natrafili na połamane drzwi i zaraz odeszli. Pomału przyzwyczailiśmy się do tych częstych wizyt. Leżeliśmy w ciasnocie. Nie można było oddychać. Baliśmy się, aby nie słychać było naszych oddechów. Siedzieliśmy w ciemności i nie wiedzieliśmy, czy był dzień, czy noc. Instynktownie czuliśmy, że to był już trzeci dzień. Nie spaliśmy, bo obawialiśmy się, aby któryś z nas nie zaczął głośno chrapać.
Na trzeci dzień po południu poczuliśmy dym i usłyszeliśmy trzask ognia. Było jasne, że Niemcy podpalili domy, aby ludzie powychodzili z kryjówek. Zdecydowaliśmy się raczej dać się spalić żywcem niż oddać w kajdany morderców.
Powietrze robiło się coraz bardziej duszące. Trudno było oddychać i tak zdecydowaliśmy się uciec w nocy. Może nam się to uda. Późno w nocy wyjrzeliśmy na dwór i słysząc, że naokoło jest cicho, wyszliśmy. Moi dwaj koledzy wiedzieli o pewnym bunkrze o parę domów dalej, w którym było więcej ludzi i poszli zobaczyć czy można się dostać do tamtej kryjówki. Ja zostałem sam, leżąc. Tak minęło parę godzin, a ja leżę sam w naszej dziurze. Wyjść z niej bez czyjejś pomocy nie mogłem- bałem się. Tych parę godzin były dla mnie wiecznością. Nie wiedziałem, czy jeszcze będę mógł zejść na dół i czy ogień nie ogarnął już całej kamienicy.
Naraz usłyszałem ciche kroki. Wrócili chłopcy. Pomogli mi wydostać się z pieca i powiedzieli, że gdyby nie powiedzieli szefowi bunkru, że jestem fryzjerem i mam ze sobą fryzjerskie przybory, to by im nie pozwolił po mnie przyjść (Istny cud). Zaraz tam poszliśmy. Kiedy wyszliśmy na dwór, na ulicę, całe miasto było w płomieniach. Gorący wiatr z kurzem bił w twarz. Z daleka było widać, jak ludzie skaczą z palących się domów. Słyszeć było jęki zlewające się z trzaskiem praskającego ognia. Doszliśmy do bunkru, w którym było około 30 ludzi. Bunkier był dobrze zbudowany, w podziemnym niewykończonym jeszcze tunelu. Wśród trzydziestu ludzi było pięć kobiet i jedno dziecko. Mieli dość jedzenia, a także dużą ilość rewolwerów. Zaraz zacząłem strzyc i golić mężczyzn. Zapas jedzenia był przygotowany na prawie 2 lata. Były tam wygodne leżanki. Cały czas świeciły się karbidówki. Krótko mówiąc „raj na ziemi”. To było przed pesachem 1943.
Tak przeżyliśmy w „podziemnym raju” dwa tygodnie. Esesmani mieli taką aparaturę, którą przykładali do ziemi, zakładali słuchawki na uszy, i słuchali, co się dzieje pod ziemią. Naraz usłyszeliśmy nad nami ciężkie kroki buciorów. Zaraz uwiadomiliśmy sobie, że są na naszym tropie. Polał mnie zimny pot. Ostatni promyk nadziei gaśnie.
Słyszeliśmy dużo ludzi tupiących nad nami i szukających wejścia do bunkru. Szukali 3 dni. Kiedy było już jasne, że nas znaleźli, zakopaliśmy broń, bo byłby to żart walczyć z rewolwerami przeciwko armii. Z ciężkim wysiłkiem otworzyli drzwi i weszło dwóch esesmanów z bronią w ręku i w maskach gazowych.
Kiedy wyszliśmy z bunkru, zobaczyliśmy kilkudziesięciu czekających na nas Niemców. Dokładnie nas zrewidowali i odebrali wszystko, co mieliśmy u siebie. Potem ustawili nas pod ścianę z rękami do góry. Nikt z nas nie miał siły, aby wypowiedzieć chociaż jedno słowo. Myśl już nie pracowała. Ręce zdrętwiały jak u nieboszczyka. Tak staliśmy trzy godziny. Kiedy dano rozkaz, aby ustawić się piątkami, ręce automatycznie nam opadły i już nic nie czując, ustawiliśmy się według rozkazu. Poprowadzili nas na Umszlagplatz, gdzie stało około 10 tysięcy Żydów, pozbieranych z różnych bunkrów. Pilnowali ich Czarni (Ukraińcy), którzy nas „witali” ciosami, abyśmy im oddali złoto. Jeszcze tego samego dnia nawrzucali nas do towarowego wagonu po 120 osób. W wagonie jechaliśmy 5 dni, bez jedzenia i picia, w końcu dojechaliśmy do Lublina. Z żywymi przyjechało prawie tyle samo martwych, bo wielu zmarło po drodze. Przyczyn ku temu było wystarczająco dużo.
W obozie śmierci Majdanek
W Lublinie na ulicy Lipowej ustawili nas znów piątkami i poprowadzili na Majdanek, gdzie rozdzielili na grupy. Rozkazali rozebrać się do naga i wielu esesmanów nas przeglądało. Jeden z nich rozkazywał, trzymając małą pałeczkę w ręku jak dyrygent. Przechodziliśmy przed nim pojedynczo. Oglądał każdego i pałeczką pokazywał „na prawo” i „na lewo”. Gdybym był wtedy jednym z tym „na lewo”, tak bym tych wspomnień już nigdy nie napisał. Na szczęście byłem tym „na prawo”. Ludzki egoizm jest za bardzo silny, aby w taką chwilę interesował się innymi. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co jest lepsze „na lewo” czy „na prawo”.
|
|
Na górze Ci co dopiero przybyli. Na dole zastrzeleni |
Nie jeden z tych, co posłani byli „na prawo” chciałby pójść „na lewo”. Ci, którzy szli „na lewo”, już za parę godzin zostali męczennikami. Zawieźli nas do łaźni, z której wyszliśmy drugimi drzwiami. Wydali nam inne ubranie, oczywiście niepasujące wymiarowo. Wyglądaliśmy jak aktorzy purymowi. Dostaliśmy buty drewniaki. W obozie miały piękną nazwę holenderki. Rozdzielili nas po tysiącu na blok, na odpoczynek.
|
|
Baraki na Majdanku ogrodzone drutem elektrycznym |
Codziennie otrzymywaliśmy 200 gr chleba i dwa razy ciepłą, wodnistą zupę. Tak to siedzieliśmy miesiąc bez pracy. Po miesiącu zaczęli nam dawać pracę, a to oznaczało dźwiganie kamieni. W lecie musieliśmy nosić wielkie kamienie i szybko z nimi biegać a w zimie małe, mniejsze niż pół kilograma i chodzić pomału.
|
|
Piece gazowe na Majdanku w którch spalano 14 tys. Ludzi dziennie |
Na początku 1944 roku znów przeprowadzili selekcję. Zdrowych odesłano do Oświęcimia. Między nimi znalazłem się i ja. Kiedy dojechałem do Oświęcimia, spotkała mnie przyjemna niespodzianka. Hanina Messinger, rodak z Żelechowa, był pisarzem w baraku, gdzie przyjmowano więźniów. Przy przyjęciu zaraz mnie poznał i kilkoma ludzkimi słowami mnie trochę mnie pocieszył. Oznaczyli mnie numerem na ręku. Ostemplowali na wieczność. Mój numer to 126400.
W Oświęcimiu były różne grupy do pracy. Między innymi była jedna grupa, która odbierała rzeczy od przywożonych transportami. Zrozumiałe, że oni też „oblizywali kość”, bo kiedy przyjeżdżały transporty z całej Europy, ludzie przywozili z sobą wielkie majątki jak złoto, brylanty, ubrania i zapasy jedzenia. Obiecywano im, że pojadą jeszcze gdzie indziej, a tam im się zacznie inne życie.
|
|
J. Asatonowicz w ubraniu obozowym |
To komando szczęśliwców nazywano się kanadą. I chociaż esesmani ich bardzo pilnowali, to zawsze udało się im coś tam „zorganizować” dla siebie i jeszcze dokarmić wielką część obozu. Kiedy nasza grupa dojechała z Majdanku do Oświęcimia, byliśmy „goli” - nie mieliśmy nic. Kiedy kanada przybliżyła się do naszych wagonów, nie mieli nic do roboty. Przeprowadzili nas do kwarantanny i tak wypadło, że dostałem się do bloku, gdzie bloken furerem był syn znanego syjonistycznego działacza. Pełnił swoje obowiązki według zasad hitlerowskiego sługi.
Chanina Messinger powiadomił pozostałych żelechowiaków. że jestem tutaj tak, że zaraz przyszli mnie odwiedzić. Wtedy w Oświęcimiu przebywało około 10 żelechowiaków. Między innymi byli: Messinger, Majster, Lejb Ankerman i inni, których imion już nie pamiętam. Niektórzy z nich pracowali w kanadzie. Pozostali byli już dawnymi mieszkańcami obozu i potrafili już cośkolwiek szybko zdobyć. Jednego dnia przynieśli mi jedzenie. Kwarantanna oznaczała 4 tygodnie siedzenia w zamkniętym bloku. Nawet wychodzenie do ustępu było zabronione. Do jedzenia dostawaliśmy 200 gramów chleba i 3 razy dziennie wodę zamiast zupy. Gdyby nie żelechowiacy, na pewno bym już wyciągnął kopyta. Po 4 tygodniach „pensjonatu” byłem przydzielony do komanda budowniczych baraków. Stawiliśmy obóz Birkenau. W pierwszych dniach było trochę źle, ale musiało się umieć żyć.
Strzygłem kapa i rzemieślników i za to coś tam dostawałem. Od jednego kawałek chleba, od drugiego zupę czy papierosy tak, że już mogłem i innym pomagać. Ale żelechowiacy umieli sobie poradzić sami i ode mnie nic nie potrzebowali. Raz wieczorem po pracy spotkałem się z żelechowiakami. Jedynym tematem rozmowy było, który z nas pójdzie pierwszy do pieca. Przyglądaliśmy się płomieniom i dymowi, które leciały z kominów i przesłaniały każdą kroplę nadziei o wydostaniu się z tego piekła. W Birkenau były 4 piece. Paliły się na zmianę. W nocy nie było widzieć dymu, tylko płomień dochodzący do wysokości 2 3 metrów. Myśl, że to palą się ludzie, często dość bliscy, i że na koniec przyjdzie moment, kiedy ja sam będę pochłonięty takimi samymi płomieniami, mroziła krew w żyłach i zatruwała wszystkie inne uczucia. Jedyną potrzebą było jedynie jedzenie. Więcej jedzenia i być najedzonym.
Co miesiąc odbywały się selekcje. Każdy człowiek był badany przez doktorów i esesmanów i ktoś, kto był najmniej spuchnięty, lub miał jakieś szkrabnięcie na ciele, był odstawiany na bok. Wszyscy „wybrakowani” byli zamykani do specjalnego bloku Kreciken blok i dwa dni później robili block schere. „Wybrakowanym” przykazano wsiadać na samochody i w przy asystencji orkiestry odwożono do pieca.
Był jeszcze w pracowni oddział Sonderkommando, tylko sami Żydzi, 4000 osób. Byli izolowani od pozostałych. Pracowali przy piecu. Traktowano ich dobrze. Dostawali dobre ubrania i dobre jedzenie. Zabronione im jednak kontaktu z pozostałymi więźniami. Wszyscy jak jeden zdrowi i silni. Byli bardzo pilnowani, ale i tak dużo pomagali pozostałym więźniom w przerzucaniu przez płot różnego jedzenia bez względu na to, że im za to groziła śmierć. Co trzy miesiące byli rozstrzeliwani, a na ich miejsca wybierano z obozu innych, silniejszych. Jeden z najstraszniejszych dowódców obozu w Oświęcimiu był porucznik Schillinger. Sam jego wygląd wywoływał strach u więźniów, a nawet i u samych esesmanów. Pewnego jesiennego dnia w roku 1943 dojechał transport Żydów z Francji. Wyładowano ich z wagonów i z muzyką odwieziono do krematoryjnego pieca. Między francuskimi Żydami była jedna artystka. Ta artystka od razu zorientowała się, dokąd ich prowadzą, i nie chciała wejść do pieca. Schillinger wyciągnął rewolwer, ale niż zdążył go odbezpieczyć, wyrwała mu rewolwer i wystrzeliła do niego kilkanaście nabojów. Schillinger od razu upadł nieżywy. Reszta esesmanów się rozbiegła i nadarzyła się okazja, aby wykorzystać panikę i cały obóz wyzwolić. Sonderkommando rozbroiło bohaterską kobietę i ją spalono.*
Śmierć tego bandyty Schillingera pocieszyła wszystkich więźniów. A nawet esesmani się ucieszyli i zaczęli lepiej traktować „więźniów”.
Osiem dni przed tym wydarzeniem pracowałem w grupie Etlozung kommando Było nas 30. Ja strzygłem nowo przychodzących więźniów. W nocy przyszedł do nas Schillinger i znalazł obierki na podłodze. Zapytał, kto tu obierał kartofle. Nikt się nie odezwał. Rozkazał wszystkim dać po 25 uderzeń kijem. Położyli mnie na ławkę. Przytrzymywało mnie dwóch kapo i dwa kije, którymi się młóci kukurydzę, spadały na moje nagie plecy, a Schilinger liczył. Kiedy doliczył do 20, zacząłem krzyczeć. Wtedy powiedział, żeby powtórzyć. W ten sposób dostałem dwa razy tyle. Nie spałem cały miesiąc. Osiem dni później widziałem jego zakrwawione ubranie i tym to skończył się mój ból i wstyd.
Kilkanaście tygodni później odbywał się apel całego obozu. Przy liczeniu okazało się, że 5-ciu ludzi uciekło. Staliśmy całą noc, ale tych 5-ciu się nie znalazło. Trzy dni później znów był się apel. Myśleliśmy, że to znów selekcja. To było coś innego. Przywieźli tych 5-ciu Żydów, którzy uciekli, ale już zastrzelonych. Kapo posadziło ich na krzesła, podparło kiwające się martwe ciała i cały obóz defilował przed trupami. To miało służyć jako nauczka, aby nikt nie uciekał. Potem znów mieliśmy apel. Wybrano kilkaset zdrowych mężczyzn, między którymi znalazłem się i ja. Załadowali nas do samochodów i odwieźli do Brzecze-Jawiszowice koło Krakowa do kopalni węgla. Byliśmy szczęśliwi, że opuszczamy to piekło. Razem ze mną pojechał i mój były „kapo”. Byliśmy teraz sobie „równi”, bo tutaj panował nowy porządek. We wszystkim było inaczej i była inna organizacja. Jedzenie dostawaliśmy dwa razy dziennie, tyle, co w Oświęcimiu. Dla naszych wygłodzonych żołądków to było jeszcze za mało. Peter Frajnd, nasz nowy obozowy komendant, który nosił czerwony znak - symbol więźnia politycznego (Żydzi nosili czerwono żółte oznaczenie) i tak nas przyjął dość dobrze. W stosunku do Żydów zachowywał się lepiej niż wobec pozostałych. Byliśmy pewni, że jest Niemcem. Trochę sobie odetchnęliśmy.
Pracowaliśmy na trzy zmiany, po 8 godzinach. Zjeżdżaliśmy głęboko na 400 metrów i „wysadzaliśmy” węgiel. Nasz dozorca polski góral nie pozostawiał nas w spokoju swoim nieustającym krzykiem: „Ciągnąć, Ciągnąć!” . Nie był to dla nas żaden miód. Jedna rzecz na w tej pracy była dobra, a to to, że na dole było ciepło.
U nas w bloku także postaraliśmy się o to, aby było czym palić. Mieliśmy przykaz od kapo, aby każdy przynosił z sobą po kawałku węgla. Inni kapo znów przeciwnie, bili każdego, kto wynosił węgiel. Ale nasz kapo bił, aby węgiel nosić. Tak czy inaczej , codziennie dostawałem. Nasz obóz, dokładnie tak jak i wszystkie inne obozy, był ogrodzony elektrycznymi drutami, aby nikt nie uciekł. Wieczorem, kiedy przylatywały nieprzyjacielskie samoloty, wyłączali nam światło, a także i druty. Jeden z naszych współwięźniów, niejaki Goldsztajn, wykorzystał okazję i uciekł. Wszedł przez okno, ukradł policjantowi cywilne ubranie, w które się przebrał. Wziął z sobą jedzenie i uciekł. Za miesiąc go złapali i przywieżli z powrotem. Powiesili go.
Żyłem z dnia na dzień jednakowo. Wychodziłem z kopalni czarny. Szedłem do łaźni i myłem się. Mydło też dostawaliśmy. Mieliśmy zapasy ubrań. Z tego kradliśmy, co się dało i zamienialiśmy to za chleb i inne rzeczy, zabijając tak czas.
Rok później dowiedziałem się, że nasz obozowy dowódca był Żydem. Trudno było zrozumieć, jak Żyd w takim czasie mógł być na tak „wysokim” stanowisku i ukrywać swoje pochodzenie. Dzisiaj Peter Frajnd mieszka w Hamburgu i jest Żydem tak jak wszyscy Żydzi. Ten utajony Żyd pomógł bardzo dużo swoim nieszczęśliwym braciom.
„Bokserskie mecze w Jawiszowicach”
Na końcu lata 1944 esesmani urządzili sobie krotochwilę. Jako atrakcję zorganizowali bokserski mecz robotników kopalnianych. Zwołali starszych poszczególnych bloków i przykazali wybrać dwie bokserskie drużyny, po 8 bokserów bokserów w każdej drużynie. Między nimi znalazłem się i ja. Ustawiono na placu ring. Wyznaczono, kto przeciwko komu będzie walczył, według wagi i umiejętności. Ustawiono ławki dla esesmanów, którzy z sadyzmem cieszyli się z tej dzikiej gry.
Jako pierwsi walczyli dwaj bokserzy wagi muszej, dwoje ludzi, których dusze ledwie co trzymały się w szkieletach. Założyli im rękawice. Zabrzmiał gong i bokserska walka się rozpoczęła. Pierwszy podniósł rękę, ale zanim zdążył zadać pierwszy cios, już obaj leżeli na ziemi. Jak tylko z ciężkim wysiłkiem, udało się im wstać znów na nogi i zrobić pierwszy ruch, znów leżeli. Trudno powiedzieć czy w ogóle się siebie dotknęli. Esesmani umierali ze śmiechu. Walka skończyła się remisem, a bokserzy dostali za to chleba.
W trzeciej walce ja byłem w ringu. Moim przeciwnikiem był pewien szwab, Holender (mistrz Holandii). Przewalczyliśmy dwie rundy za to dostawaliśmy przez następnych parę tygodni więcej „zupy”.
Aby uzyskać z więźniów maksymalną produktywność, podzielono ich na różne kategorie: kategoria 1- bardzo pilni, kategoria 2 -słabsi, 3 kategoria- słabi. Jedzenie również rozdzielano w ten sam sposób: ci z kategorii 1-szej dostawali więcej jedzenia niż ci z kategorii 2 a ci z drugiej więcej niż ci z 3 kategorii. Ja należałem do 2 kategorii.
Przybliża się koniec
Przybliżył się koniec. Już słyszeliśmy wystrzały dział sowieckiej artylerii, która posuwała się naprzód i stała już pod Krakowem, 50 km od nas. Lotnictwo zaczęło nas częściej bombardować. Między naszymi dozorcami wybuchła panika. Dostaliśmy rozkaz nie opuszczać bloku i zakaz przebywanie poza barakiem.
W środku zimy otrzymaliśmy rozkaz wymarszu. Jak zawsze ustawiliśmy się piątkami. Esesmani załadowali swoje bagaże na sanie, a nas odznaczyli tym, że musieliśmy sanie ciągnąć, bo żadnych koni nie było. Między więźniami wybuchła panika. Widzieliśmy, że prowadzą nas na rozstrzelanie, jak to często miało miejsce, kiedy byliśmy już niepotrzebni. Każdy dostał po kawałku chleba, a będąc bardzo głodnymi chleb zaraz zjedliśmy. I tak ciągnęliśmy te sanie dzień i noc. Po paru dniach śnieg stopniał i dalej po błotnistej ziemi nie dało się sań ciągnąć. Dostaliśmy rozkaz, aby wziąć bagaże na plecy i je dalej nieść.
Czym dalej, tym sytuacja się pogarszała. Wlekliśmy się od jednej stacji kolejowej do drugiej. A do jakiejkolwiek stacji byśmy nie doszli, wszędzie widzieliśmy zbombardowane wagony i nie było mowy, aby dalej można było nimi pojechać. Ledwie powłóczyliśmy nogami. Kto się zatrzymał i nie mógł już iść, został zastrzelony. Buty rozmiękły w błocie i czuliśmy, jakbyśmy szli w ciepłej wodzie, bo nogi były zagrzane marszem i grzały wodę, która dostawała się przez dziury. W świetle księżyca widziałem swój cień kiwający się tam i z powrotem jak pijany. Po długich dniach marszu, nasi esesmani zrozumieli, że jeżeli tak będziemy szli dalej, to nie będzie miał kto nieść ich rzeczy. Wielu pozostających w tyle zastrzelono. Zaczęto pozwalać na odpoczynek. Rozłożyliśmy się po polu pokrytym śniegiem i ja zaraz usnąłem.
Kiedy się przebudziłem, był już jasny dzień. Rozejrzałem się i zobaczyłem dwóch obejmujących się Żydów idących w naszym kierunku. Zostali w tyle, ale na szczęście ich nie zastrzelili, więc szli całą noc, aż nas dogonili. Szli przyciśnięci jeden do drugiego i wyglądało to, jak jedno ciało czterech nogach, które się ledwie co poruszało. Zamiast uciec, wrócili w łapy esesmanów.
Znów zaczęliśmy maszerować. Wielu z naszych kolegów pozostało na śniegu i usnęło na zawsze. Inni wykorzystali sytuację i uciekli. Nie jestem pewien czy oni czasem znów nie dostali się w niemieckie ręce. Już nigdy ich potem nie spotkaliśmy.
Wlekliśmy się przez wiele dni i nocy, bez jedzenia. Jedynym naszym pożywieniem był śnieg. Na koniec doszliśmy do stacji kolejowej. Zagnali nas do wielkiego niedokończonego zbiornika na wodę. Było nas około 10 tysięcy. Znów wybuchła wielka panika. Myśleliśmy, że tutaj chcą nas wykończyć. Byliśmy tam przez cały dzień. Wieczorem zaprowadzili nas do czarnych od węgla wagonów. Parę godzin później podłączono lokomotywę i ruszyliśmy. Po 24-ech godzinach jazdy dostaliśmy rozkaz: „Ausztajgen!”. Znów do szeregu i znów maszerować. Ledwie szliśmy dniem i nocą, aż doszliśmy do góry. Wyjść pod tą górę już nie było w naszych siłach. Kto się zatrzymał, to go zastrzelono. Kiedy w końcu weszliśmy, na górę zobaczyliśmy Buchenwald.
|
|
Widok z przodu na Buchenwald. Po wyzwoleniu był wystawiony pomnik dla 51 tys.zamordowanych. |
W Buchenwaldzie i okolicy
Wyszło do nas kilku naszych nowych panów i nas obejrzało. Poszliśmy do obozu. I jak zawsze najpierw odprowadzili nas do łaźni i ostrzygli. Dali świeże ubranie i każdemu powiesili świeży numer na szyję.
|
|
Brama wejściowa do obozu Buchenwald |
Ja dostałem numer11241.Rozdzielili nas do bloków. Byłem w bloku 62. Dali nam jeść.
|
|
Mały Buchenwald. Blok 64. |
W bloku przebywaliśmy tydzień. Buchenwald był obozem politycznym. Wszyscy tutaj byli sobie równi, Żydzi i nie-Żydzi. Przebywali tutaj:dyplomaci z całej Europy, wysocy dowódcy wojsk z różnych państw, a także Niemcy, których Hitler uważał za swoich politycznych przeciwników. Było tam bardzo wielu niemieckich komunistów, którzy ten obóz wybudowali.
Po tygodniu siedzenia i nic nierobienia dostaliśmy kalesony, kurtki. Kilka tysięcy z nas załadowano do wagonów. Za parę godzin pojechaliśmy dalej i zatrzymaliśmy się 80 km za Buchenwaldem. Tutaj spotkaliśmy dowództwo obozu z Auschwitz, który już dawno był wyzwolony przez Armię Czerwoną. Stamtąd odjechaliśmy 20 km i pracowaliśmy przy przekopywaniu tunelów w górach. Praca była bardzo ciężka. Nie mieliśmy właściwych narzędzi do pracy. Aby oszczędzić czas na dojazdach do pracy, postawili namioty, w których musieliśmy mieszkać. W każdym namiocie było 50 sienników i 50 koców, a po pracy szło tam spać - 1000 ludzi. Kto wszedł pierwszy, miał się na czym położyć. Przy posiłkach było to samo. Żadna dyscyplina. Kto zdobył jedzenie ten go miał. Spać musiało się w ubraniu. W nocy jeden z drugiego ściągał koce. Kto był silniejszy ten żył lepiej.
Pracowało się na trzy zmiany po 8 godzinach. Ja pracowałem na nocnej zmianie od 12 do 8 rano. Pilnowali nas esesmani i ukraińska policja. Część z nich nosiła reflektory, świecąc na drogę i pilnując, abyśmy nie uciekli. Oprócz dwunogich dozorców pilnowały nas ćwiczone psy. Kto próbował uciec, wrócił poszarpany. Przy pracy dostawaliśmy na ośmiu jeden ludzi bochenek chleba ważący 1, 5 kg.
Ja przy każdej okazji szedłem pracować i na drugą zmianą, abym dostać jeszcze jedną porcję chleba. Tak pracowałem na dwie lub 3 zmiany za 20 dkg chleba, które dostawałem na każdej zmianie.
Sytuacja się z każdym dniem pogarszała. Ludzie umierali jak muchy. Żyliśmy z trupami i czekaliśmy na śmierć. Najgorsza była sytuacja z higieną. Mieliśmy tylko po jednej koszuli, której się nigdy nie zmieniało. Oblegały nas pasożyty, wielkie jak polne koniki i nie zostawiały nas w spokoju w dzień i w nocy. Nie mogłem już wytrzymać i ściągnąłem koszulę z jakiegoś trupa. Wyprałem ją i taką mokrą założyłem na siebie, bo kiedy bym powiesił, aby wysuszyć to by mi ukradli. Im bardziej pogarszały się warunki, tym człowiek stawał się większym zwierzęciem. Trzeba było być dość mocnym, aby móc walczyć o ubogą egzystencję. Kiedy dzwoniono na posiłek wszyscy biegli jak zdziczali. Słaby musiał uważać, aby go nie zadeptał mocniejszy, bo by już nie wstał na nogi. Starczyło jedno lekkie popchnięcie, aby się przewrócił i już nie wstał.
W naszym bloku znajdowało się 1000 ludzi. Najstarszy bloku wydawał zupę łyżką, która była wielkości porcji zupy dla jednej osoby. Pewnego razu wszyscy się rozpychali jak zawsze, aby dostać co najszybciej tę ciepłą wodę.
|
|
Krematorium w Buchenwaldzie |
Najstarszy bloku, któremu się to nie spodobało, że więźniowie utrudniają wydawanie, podniósł łyżkę i wylał ją na 3 głowy. Troje ludzi już nie posmakowało zupy. Trzy martwe ciała odwieziono do pieca.
|
|
Chłosta w Buchenwaldzie |
Po wyzwoleniu siedziałem z jednym z moich kolegów w kinie, w Weimarze. Tak zauważyliśmy tego chłopa. Poszliśmy za nim i na ulicy go zatrzymaliśmy. Skontrolowaliśmy jego torbę i znaleźliśmy fotografie z Buchenwaldu, które tutaj przedstawiam.
Po 3 miesiącach zaczęły się ciężkie naloty amerykańskiego lotnictwa. Dostaliśmy rozkaz pozostać w barakach. Do pracy chodziliśmy. Armia amerykańska się przybliżała. Wyprowadzili nas w grupach z obozu i w bramie rozdali jedzenie - marmoladę i ser. Stały tego całe beczki. Nie można było tego wszystkiego wziąć. Każdy mógł wziąć, ile chciał. Kto był szybszy, ten wziął więcej. Ktoś schwycił jeden chleb, ktoś drugi miał trzy, a nawet pięć. Wychodząc z bramy, o niczym innym nie myślałem, a tylko szkoda mi było tego sera i marmolady, które pozostały na ścianach beczki. Gdyby mnie dopuścili do beczki, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
|
|
Gaz używany w komorach gazowych, ktory uśmiercił miliony ludzi |
Wieczorem opuściliśmy obóz i poszliśmy z powrotem w kierunku Buchenwaldu, który znajdował się 80 km od naszego obozu. Szliśmy po zabłoconych polach całą noc i cały dzień. Błoto przylepiało się nam do drewniaków i ledwie co powłóczyliśmy nogami. Przez dzień spotykaliśmy dużo Niemców, którzy ewakuowali się z linii frontu. Jechali samochodami, na furach, na ręcznych wózkach. Byli i tacy, którzy swój majątek nieśli na plecach. To nam sprawiało wielką radość. Wiedzieliśmy, że front jest już bardzo blisko i mściliśmy się na naszych nieprzyjaciołach, aby poznali, co to znaczy ucieczka.
|
|
Góra ludzkich kości |
Naraz poczuliśmy ogromną chęć do życia i wolności. Wieczorem napotkaliśmy auta Czerwonego Krzyża, które wiozły rannych z frontu. Pocieszaliśmy jeden drugiego, że już niedługo skończy się nasze cierpienie. Po 24 godzinach marszu nocowaliśmy w polu przykrytym śniegiem. Aby nam było cieplej, położyliśmy się jeden na drugiego i przykryliśmy się kocami, które mieliśmy z sobą. Od razu usnęliśmy.
|
|
Oto co pozostało po ludziach |
Z dwóch chlebów, które dostałem dzień wcześniej, kawałek schowałem sobie na najgorszą chwilę. Kiedy wstałem rano i chciałem się najeść, kieszeń gdzie miałem chleb, była wycięta. To już go zjadł ktoś inny. Nastrój jednak nie był zły, ale jeść się musi. Spotkałem esesmana z ciężkim plecakiem i dostałem ogromną chęci go zdobyć. Ofiarowałem się, że mu ten plecak poniosę. Zgodził się i od czasu do czasu dawał mi kawałek chleba i papierosy. Przechodziliśmy przez miasto Weimar. Chłopcy rzucili się do koszy na śmieci, które stały koło domu i napychali sobie torby łupinami z kartofli. Myśleliśmy, że mieszkańcy wystawili tego więcej, abyśmy mieli co jeść. Z Weimaru do Buchenwaldu mieliśmy 10 km pod górę. Był to trudny marsz i wielu z nas upadło i zginęło. Co 5 - 6 metrów leżał ktoś zastrzelony i góra przesiąkła żydowską krwią. Na koniec weszliśmy do Buchenwaldu.
Z placu apelowego, z megafonu informowano, że każda narodowość ma się zgromadzić oddzielnie. Poprowadzili nas w kierunku krematorium. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że już ono nie działa i myśleliśmy, że nas spalą, Przy krematorium była wielka stolarnia, teraz też niefunkcjonująca. Zakwaterowali nas w tej stolarni. Było nas około 5000 Żydów. Nie dostaliśmy nic do jedzenia. Utrzymywało nas przy życiu to, że mieliśmy wystarczająco wody. Czwartego dnia przyszli do nas kapo i blokowi z całego Buchenwaldu i bijąc kijami, wyganiali nas na plac. W baraku pozostało wielu martwych i chorych, którzy nie mogli chodzić.
Ja położyłem się między martwymi i tam zostałem.
|
|
Baraki SS w których po wyzwoleniu mieszkali wyzwoleni |
Po pół godzinie doszło więcej kapo i przynieśli jedzenie dla osłabionych. Zrozumiałe, że ja też posmakowałem. Po jedzeniu odprowadzili nas do baraku, gdzie byli tylko Polacy. Tam dostaliśmy jedzenie i lepiej się z nami obchodzono. Ten, kto był mocniejszy miał więcej jedzenia. Parę dni później do naszego baraku wtargnęła grupa ruskich i zaczęła rabować i ściągać ze słabych ubrania. Natychmiast pojawili się esesmani i tych ruskich od razu wystrzelali. Reszta się uspokoiła.
Znów dostaliśmy rozkaz się załadować. Wszyscy zdrowi wyszli na dwór. Zawieźli nas do baraku Rosjan. Było nas tutaj 5000. Jedzenie otrzymywaliśmy raz dziennie. W obozie czym dalej tym był większy chaos. Nasi esesmani nie widzieli, co z nami zrobić i przeganiali nas od jednego baraku do drugiego. Kapo biło nas kijami, a później nosiło jedzenie dla słabych. Znacznie większą część więźniów pogoniono w nieznanym kierunku. Ci, co pozostali, mogli chodzić po wszystkich blokach. Ja wszedłem do bloku 62, gdzie kiedyś mieszkałem. Tam już byli nieznani mi ludzie. Dowiedziałem się, że moi dawni współwięźniowie wymarli, a resztę ewakuowano.
Wyszedłem do bloku inteligentów. Dostawali paczki od Czerwonego Krzyża. Tutaj znalazłem obierki od kartofli. Umyłem je, ugotowałem i dobrze się nażrałem. Z niczego nic, usłyszałem alarm: „Wszyscy do bloków!”. Wszedłem do mojego bloku Był to atak z powietrza. Rozdzieliliśmy się do różnych
grup: Żydzi, Ruskie, Polacy, Węgrzy i inni. I już było słyszeć słodką dla ucha strzelaninę. Jeden z nas wyszedł na najwyższe łóżko i wyjrzał z okienka, które było bezpośrednio pod dachem. Z radością nam oznajmił, że już wisi biała flaga. Kto tylko mógł, wyszedł na dwór. Łapano bladych esesmanów i odbierano im broń. Żołnierze i oficerowie 3 Armii amerykańskiej nas oswobodzili z okropnej męczarni.
To było 11 kwietnia 1945 o trzeciej po południu.
|
|
Pomnik ku pamięci zamordowanych postawiony po wyzwoleniu |
|
|
Ich ostatnie chwile |
*Ten fakt w różnych wariantach powtarza sie w kilkunastu zeznanach które znajduja się w Żydowskim kulturalnym Instytucie w Warszawie.Redakcja.
|
JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of
the translation. The reader may wish to refer to the original material
for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.
Zelechow, Poland Yizkor Book Project JewishGen Home Page
Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 20 May 2024 by JH