|
[Strona 505]
Z jidysz na czeski przełożył Michael Dunayevsky
Z czeskiego przełożył Andrzej Ciesla
Było to w piątek rano1września 1939 roku,kiedy na niebie Warszawy pojawiły się niemieckie samoloty i zaczęło się bombardowanie miasta. Stało się jasne,że wybuchła wojna polsko- niemiecka. Najpierw udałem się do zajazdu na Bonifraterską,bo liczyłem,że mogę tam spotkać któregoś z ryckich Żydów. Spotkałem wozaka Pinkasa Kotlarza,który jeszcze z kilkoma innymi Żydami szykował się do opuszczenia Warszawy i wyjazdu do Ryk. Ja nie wiedziałem,co mam począć. Chciałem wstąpić do wojska,ale 5 września władze ogłosiły,aby wszyscy mężczyźni w wieku poborowym udali się na wschód, w kierunku Lublina.
Wybuchła panika. Było pewne,że Polska przegra i będzie okupowana przez Niemców. Nie wiedziałem,dokąd mam uciekać. Poszedłem pieszo do Otwocka. Zapadał zmrok. Szedłem szosą Warszawa Lublin w kierunku Ryk.
Kiedy doszedłem do Garwolina,zobaczyłem po raz pierwszy grozę wojny. Miasto było zbombardowane - część domów jeszcze się paliła. Zszedłem z głównej szosy i udałem się w kierunku Parysowa. Tam spotkałem Lejbisza Borensztajna i jego najstarszą córką Cypę. Opowiedzieli mi,co się stało w Garwolinie. Po Parysowie krążyły wieści o okrucieństwie Niemców wobec obywateli żydowskich. Do miasteczka zaczęli przybywać uciekinierzy z drugiej strony Wisły i najwięcej z Garwolina. W mieście zaczęło brakować chleba. Najbardziej jednak niepokoiło nas niemieckie okrucieństwo.
Zdecydowałem się pójść do Żelechowa,skąd już było bliżej do Ryk. Po drodze spotkałem żonę Lejbusza Borensztajna,Brochele,ich syna Menasze i pozostałe dzieci. Wyruszli z Ryk i byli już w połowie drogi do Parysowa,gdzie chcieli się połączyć z ojcem i dołączyć do reszty rodziny.
Rano,przed Rosz ha-Szana[1],doszedłem do Żelechowa. Tam dowiedziałem się,że Ryki zostały poważnie zbombardowane i jest dużo zabitych i rannych. Powiedziano mi także,że przebywa w Żelechowie żelechowski rebe (który pochodził z Ryk) a także mój ojciec Pinkas,dwóch moich braci,wujek Chaim Zelik,moja babcia Ryfcia i Melech Lederhandler ze swoją rodziną.
Wieczorem wojska niemieckie zajęły Żelechów i miasto ogarnął mroczny koszmar. Żydowskie serca opanował wielki strach.
Kiedy znalazłem ojca i braci,wraz z innymi ryckimi Żydami poszliśmy do domu żelechowskiego rebego,aby zastanowić się co dalej począć.
W pierwszy dzień Rosz ha-Szana,zdecydowano,załatwić u niemieckiego komendanta Żelechowa pozwolenie na wyjazd do Ryk aby pomóc rannym i pogrzebać zabitych. Było to smutne spotkanie. Była tam żona Aarona Herszenberga z pasierbicą Gitlą. Nie wiedziała jeszcze,że jej mąż Aaron Herszenberg był między pierwszymi ofiarami bombardowania. Nikt z nas nie miał odwagi jej o tym powiedzieć.
Zebraliśmy trochę leków,wynajęliśmy furmankę i wyruszyliśmy do Ryk bocznymi drogami. Kiedy dojechaliśmy do miasta,naszym oczom ukazał się obraz wielkiego zniszczenia. Słychać było krzyki i jęki rannych. Dochodziły do nas narzekania, tych co zostali bez dachu nad głową. Było dużo uciekinierów,którzy uciekając z Warszawy utkwili w Rykach. Zmęczeni i wycieńczeni,szukali schronienia przed bombami z niemieckich samolotów,które nadleciały nad miasto. Było wiele ofiar w ludziach. Porozrywane na kawałki trupy leżały na ulicach. Nikt nie wiedział kim są.
Wzięliśmy się do pracy. Najpierw zajęliśmy się rannymi i uciekinierami i udzieliliśmy im w miarę naszych możliwości pierwszej pomocy. Rozdaliśmy jedzenie.
Mój wujek Chaim Zelik zaczął organizować grzebanie zabitych Żydów. Był członkiem bractwa pogrzebowego(chewra kadisza) i uważał ,że to jego święty obowiązek. Zaczęliśmy kopać grób zbiorowy. Zebraliśmy trupy leżące na ulicach i pochowaliśmy je według obrządku żydowskiego.
To były pierwsze okrutne sceny,jakie zobaczyłem w pierwszych dniach drugiej wojny światowej. Wśród ofiar były także dzieci i kobiety.
Minęły trzy tygodnie i wyglądało na to,że wojna się wkrótce skończy. Krążyły plotki,że Armia Czerwona,która zajęła Ukrainę i Białoruś dojdzie aż do Wisły. Żydzi witali te wiadomości z radością. Ale tymczasem posypały się rygorystyczne zarządzenia,kontrybucje i łapanki do pracy.
Tak samo jak wszędzie Żydzi poczuli okrutną pięść hitlerowców. Ale musiało się żyć. Zaczęto pomału handlować. Sytuacja przypominała pierwszą wojnę światową. Szukano wiarogodnego proroctwa. Pogodzono się z dolą.
Wielu,którzy uciekli z miasteczka, powracało i urządzało się na nowo. Powstał komitet pomocy pogorzelcom,których domy były zbombardowane. Dla tych rodzin przeznaczono dom Widerów.
W Rykach znaleźli się i tacy,co nie chcieli czekać aż przyjdą Rosjanie,ale przeszli sami na rosyjską stronę. Zazdrościliśmy tym ,którym udało się tam przedostać. Byliśmy wszyscy pewni, że są szczęśliwcami na wolnej ziemi.
Jakim wielkim zdziwieniem było, kiedy pewnego dnia na Rynku pojawiło się dziesiątki powracających z sowieckiej strony. Opowiadali, że tam jest źle. Że nie ma co jeść i gdzie się podziać.
Wszyscy byliśmy rozczarowani. Było jasne, że mamy zamknięte drogi i że grozi nam zagłada .
Doświadczenia powracających z sowieckiej strony, odebrało nam odwagę, której tak byliśmy pełni, planując ucieczkę. To samo działo się i w innych miasteczkach. Doszło do tego, że dziesiątki tysięcy młodych pozostało na miejscu po to aby potem być bestialsko wymordowanymi.
Między powracającymi było bardzo dużo lewicowców, którzy kiedyś wierzyli, że Związek Radziecki jest miejscem wolności dla człowieka.
Nigdy nie byłem lewicowcem ani sympatykiem lewicowych partii, ale nie dałem się zastraszyć, ponieważ czułem, czego można oczekiwać od Niemców. Pewnego dnia pojawili się na Rynku niemieccy żołnierze. Zaczęli strzelać w powietrze , klnąc i krzycząc:Jude raus!. Łapali ludzi do pracy i odwozili, do Domu Ludowego, gdzie trzymano ich przez cały dzień. Kiedy tamtędy przechodziłem, przyrzekłem sobie, że nigdy nie dostanę się w ich łapy.
Kiedy 16 października szedłem z Domu Ludowego do domu, ktoś mi powiedział, abym nie szedł przez Rynek. Kiedy doszedłem do Rynku, zobaczyłem przed sobą straszną scenę. Całe obywatelstwo żydowskie miasta było zgromadzone na środku Rynku koło domu Mojsze-Lejba. Na środku stał rabin Jidel z brodą owiniętą chustką. Naprzeciwko stał niemiecki komendant z rejentem, volksdojczem i kazał aby Żydzi śpiewali i tańczyli dookoła domu Mojsze Lejba.
Komendant powiedział, że to jest kara za to, że żona Chaima Cynieho wyrzuciła ze swojego domu niemieckiego żołnierza.
Pewnego dnia otrzymałem od kolegi z Warszawy list, w którym pisał, że już się tam nosi żółte opaski. To ostatecznie zadecydowało o mojej ucieczce z Ryk. Poszedłem drogą do Małkini, gdzie przebiegała granica z Rosjanami. Doszedłem do Białegostoku.
Przez cały okres pobytu zagranicą utrzymywałem kontakt z Rykami. Korespondowałem z kilkoma rodzinami, z których kilka miało dzieci w ziemi Izrael. Jidel Lerner posyłał mi listy do swojego syna Mojsze, a Jeszaja Stanisławski posyłał listy do syna Tubiego. Te listy przesyłałem do Wilna a stamtąd szły dalej do Izraela. Do każdego takiego listu była dołączona mała notatka dla mnie, opisująca sytuację w Rykach.
Kiedy na początku lata 1940 roku, znaczna grupa Żydów zgłosiła się na powrót do Polski okupowanej Niemcami, ja kategorycznie odmówiłem bo nie chciałem pogodzić się z myślą że mogę wrócić do niemieckiego piekła. Chasydzi, którzy pisali do mnie z Polski zdając sobie sprawę z tego co oznacza komunizm w Rosji, prosili mnie abym próbował ich odwieść od zamiaru powrotu do Polski. Chasydzi, z racji charakterystycznego sposobu ubierania się oraz noszenia pejsów i bród, byli przez Niemców najbardziej ośmieszani i prześladowani. Z tego powodu nie mogli pokazywać się na ulicy. Listy od mojego ojca oraz wujka pełne były ostrzeżeń, aby nie wracać.
Zięć kozienickiego magida Reb Nachum Szlojme Perłow i syn stolińskiego rebego Reb Mojszele, w chwili wybuchu wojny odeszli do Stolina koło Pińska. Ryccy Żydzi w każdym liście prosili mnie, abym zajechał do Stolina i spróbował pomóc zięciowi rebego. Inni prosili abym wysłał paczkę do ich najbliższych na Syberii. Ciekawe, że nikt nie prosił o pomoc dla siebie a tylko dla innych.
Brak było dowodzenia. Niemieckie samoloty krążyły bezkarnie jak chciały a nikt do nich nie strzelał.
Doskonale rozumiałem co się może zdażyć. Złapałem paczkę z rzeczami pod pachę i uciekłem w kierunku Mińska. Wszystkie drogi zostały odcięte są przez regularne oddziały i znalazłem się w pułapce i w rękach morderców.
Sytuacja wyglądała beznadziejnie ale i tym razem nie dostałem się w ich ręce.
Wędrując z getta do getta znalazłem się we wrześniu 1941 roku w lasach między Bartnowiczami i Słonimem. Wiele bym mógł opowiadać o prześladowaniach i nakazach, które sypały się na żydowskie głowy, ale celem mojej opowieści nie jest historia naszych cierpień i hitlerowskich morderstw.
O tragedii polskiego żydostwa z pewnością opowie obszerna książka, napisana przez moich drogich ziomków, którzy się uratowali się po cierpieniach w hitlerowskim piekle. Celem mojego opowiadania jest ukazanie żydowskiego buntu, w którym ja brałem udział na małym skrawku okupowanej Polski.
Chcę opowiedzieć o bohaterskiej walce żydowskich partyzantów w szeregach których walczyłem przeciwko wrogom narodu żydowskiego. Żydowscy synowie i córki swoimi bohaterskimi czynami zapisali się na kartach historii walk o wolność. Ofiarowali swoje życia w walce z silnym i uzbrojonym nieprzyjacielem, który wiele razy poczuł bezsilność wobec ataków zwykłych, żydowskich młodych ludzi, słabo uzbrojonych, ale silnych na duchu, zdecydowanych walczyć do ostatniego naboju.
Wszystko co tutaj opowiem to kropla w morzu bohaterskich czynów, których dokonali w walce z Niemcami. Niech moje opowiadanie będzie dowodem na to, że Żydzie nie szli biernie na rzeź. Wszędzie, gdzie tylko pojawiła się okazja, żydowscy chłopcy nie poddawali się lecz odważnie walczyli, przyczyniając się tym do zwycięstwa nad okrutną niemiecką Rzeszą.
Sytuacja na frontach była niejasna i chaotyczna. Powtarzały się sceny z wojny w Polsce. Wielu nie chciało opuszczać swoich rodzinnych stron. Ja należałem do tych, którzy nie ufali losowi i uciekłem do Stołpców. Znów zaczęła sie moja wędrówka. Uciekałem gdzie mnie oczy poniosą. Dotarłem w okolice stacji Mickiewicze koło Nowogródka i dalej już się nie dało.
Doszły do nas pogłoski o masowych morderstwach na Żydach w Słonimie, Mińsku i w innych miejscach na Litwie i Białorusi. Niemcy wraz z zorganizowanymi bandami Litwinów i Białorusinów, rabując i mordując likwidowali społeczeństwo żydowskie.
Docierały coraz to gorsze pogłoski o okropnościach i strach w nas się potęgował. Wszyscy się bali, że może już jutro przyjdzie kolei na nich.
Udało mi się przedostać aż do dworca. Ale nie było to bezpieczne miejsce. I tutaj niemiecka bestia dręczyła swoimi zarządzeniami i morderstwami. Młodzież żydowska zaczęła myśleć o organizowaniu oporu. Przyłączałem się do 25-cio osobowej grupy ludzi, którzy zdecydowali się wyrwać z piekielnych kleszczy i uciec do lasu.
Nasza droga nie była łatwa. Na każdym kroku spotykaliśmy kłopoty i niebezpieczeństwa. Ale byliśmy zdecydowani , że nie ustąpimy z drogi którą obraliśmy, drogi walki na śmierć i życie.
Największą trudność stanowiła sprawa uzbrojenia. Skąd wziąć broń? Dlatego wielką radość sprawił nam fakt, że kiedy przechodząc przez rzekę Czarną między Słonimem i Baranowiczami, znaleźliśmy karabiny i amunicję, którą żołnierze rosyjscy porzucili w czasie odwrotu. Większość tych karabinów była w złym stanie, ale je wzięliśmy. Rozbieraliśmy i reperowaliśmy w taki sposób, że z trzech karabinów złożyliśmy jeden działający.
Kiedy piszę te słowa, przeżywam na nowo entuzjazm tamtych dni i nocy, kiedy to naprawialiśmy tę broń.
Widzę przed sobą twarze swoich kolegów:Awruma Baczkowskiego, Flontika, Mejera Lozowskiego, Szmulewicza, Nowickiego i innych chłopców z pobożnych rodzin, którzy nie byli wychowywani w duchu walki. Ich matki przy kolebkach nie nuciły im żadnych bojowych pieśni. Żydowskie matki śpiewały im o naukach z Tory i byciu dobrym Żydem.
Między naszymi chłopcami byli tacy, którzy zaznali poniżenia i nędzy, a teraz wykazali się doskonałym zmysłem walki i odwagi. Dawali przykład wspaniałego bohaterstwa. Byliśmy przekonani, że zaczyna się dla nas nowy okres a my już nie jesteśmy bierni, chowający się pokątach, ale że zaczynamy bić się o swoje życie, mścić się na naszych wrogach. .
Kiedy weszliśmy do lasu z karabinami i amunicją, rosyjscy partyzanci przyjęli nas z rezerwą. Z jednej strony cieszyli się, że przybyły nowe, uzbrojone siły, ale z drugiej strony można było zauważyć jak trudno im było przemóc w sobie nienawiść i uprzedzenie w stosunku do Żydów. Dało się to wyczuć i zauważyć w ich zachowaniu.
W krótkim jednak czasie udało się nam pokonać tę barierę przy pomocy naszego humoru i zdolności bojowych, które musieli nam przyznać. Byliśmy świadomi tego, że jesteśmy obrońcami naszego narodu i udowodniliśmy to swoimi czynami.
Las, który na początku był dla mnie cichy i tajemniczy, zmienił się. Poznałem jego wszystkie dźwięki, gałązki i drogi. Wszędzie można było wyczuć obecność partyzantów: ich ćwiczenia, zamaskowane w koronach drzew posterunki obserwacyjne. Widzieliśmy zrzuty z radzieckich samolotów. Zrzucano wojskowych różnych formacji, którzy interesowali się miejscami dowodzenia i byli w stałej łączności z Moskwą.
Czasami las robił wrażenie siedziby całego rządu wraz z jego funkcjami. Panowała surowa dyscyplina. Wykonywanie rozkazów i instrukcji musiało być precyzyjne.
Mimo wszystko, wśród rosyjskich partyzantów spotykało się ludzi o antysemickich reakcjach wyrażających je otwarcie lub skrycie. Zdarzały się wypadki gwałcenia przez partyzantów radzieckich ukrywających się w lesie żydowskich kobiet. Wtedy to interweniowaliśmy i upominaliśmy, że Żydzi w lesie a przede wszystkim żydowskie kobiety są pod naszą opieką. Zagroziliśmy, że jeżeli jeszcze się będą podobne incydenty powtarzać, to będą mieli z nami do czynienia. Byliśmy zdecydowni reagować z bronię w ręku.
Przez pewien okres się sytuacja uspokoiła, ale za jakiś czas historia się znów się to powtórzyła. Zrozumieliśmy, że musimy użyć siły.
Pewnej nocy zaczatowaliśmy się na grupę uzbrojonych partyzantów przybliżających się do kryjówki żydowskich kobiet. Rosjanie już się cieszyli, kiedy zastąpiliśmy im drogę i rozkazaliśmy, aby zawrócili. Wywiązała się strzelanina, w której trzech Rosjan zostało zabitych a jeden lekko ranny. To właśnie on zdążył do mnie wystrzelić, raniąc mnie w nogę.
Była to bezsenna noc. W drodze powrotnej do bazy natknęliśmy się na zorganizowaną, uzbrojoną grupę Żydów, która przypadkiem znajdowała się w tym rejonie. Położono mnie na furmankę i odwieziono na punkt sanitarny, gdzie doktor Rozencwajg mnie operował i wyjął mi z nogi kulę.
Musiałem leżeć kilka tygodni w ziemiance pod pieczołowitą opieką doktora Atłasa. Jedynie on znał prawdę w jakich okoliczności zostałem ranny. Sytuacja się zaostrzyła i rosyjscy partyzanci już nigdy nie odważyli się napadać na żydowskie kobiety.
W lesie przeżywałem i chwile uniesienia. Obchodziłem jedną po drugiej grupy żydowskich partyzantów i myślałem: jakim jesteśmy dziwnym narodem. Jak szybko dostosowujemy się do każdej sytuacji, chociaż żyliśmy w warunkach jak w zamierzchłych czasach.
Musieliśmy często zmieniać miejsca postoju. Po całym lesie mieliśmy rozstawione posterunki, które przy najmniejszym podejrzanym ruchu mogły od razu alarmować sztab. Zdarzało się często, że zaraz po odprawie sztabu decydowano o przesunięciu się na inne miejsce. Zmiany miejsca postoju odbywały się w nocy. Poruszanie się z wielkim taborem musiało się odbywać według specjalnie opracowanego planu, przy zachowaniu największych środków ostrożności. Rzadko kiedy szliśmy bitym traktem. Najczęściej posuwaliśmy się niewydeptanymi drogami. Nie raz przechodziliśmy przez rzekę, lub przepływaliśmy ją w ubraniu i w pełnym uzbrojeniu.
Akcje bojowe i dywersyjne stały się chlebem powszednim. Jak regularne wojsko musieliśmy walczyć przeciwko nieprzyjacielowi. Nie było nocy, abyśmy nie szli na jakieś niebezpieczne zadania.
Akcje dywersyjne polegały na przeszkadzaniu nieprzyjacielowi w poruszaniu się po obcej ziemi, którą okupował. Były i takie akcje, których celem była zwykła pomsta za brutalność niemiecką
Żydowscy partyzanci byli żądni zemsty na Niemcach.
W czasie bitwy stalingradzkiej, kiedy do Rosji wysłano dużo niemieckich dywizji, naszym głównym zadaniem było niszczenie środków transportu, dróg prowadzących na front oraz wysadzanie mostów i torów kolejowych.
Życie w lesie toczyło się swoim własnym rytmem. Wszyscy się do niego przyzwyczailiśmy. Nawet nie myśleliśmy, że można żyć inaczej. Rutyna stała się naszą drugą naturą. Każdy był świadomy swoich obowiązków i zadań, które na nim spoczywały.
Często zgłaszaliśmy się na ochotnika do wykonywania zadań. Były dni, że zupełnie zapominaliśmy o tym, że kiedyś istniało inne, wygodne życie, które teraz wydawało nam się dalekie i błahe. Zdawaliśmy sobie sprawę, że prowadzimy krwawy bój i że jesteśmy jak żołnierze na froncie, gdzie śmiertelne niebezpieczeństwo zbliża i brata.
Każdy z nas miał swój życiorys i były takie chwile, kiedy się chciało podzielić z kimś wspomnieniami z przeszłości.
Codzienne akcje i bitwy łączyły nas ze sobą. Kojarzyły się małżeństwa.
Mijały noce i dnie, tygodnie i miesiące. Jednym czas uciekał za szybko, drugim znów się wlókł. Wielu z nas wychodzących na akcję w nocy, już nie zobaczyło światła dnia następnego. Każda bitwa niosła straty. Las tak jak i front miał swój ołtarz, na którym składano ofiary.
W lesie czuliśmy się bezpiecznie, często aż za bardzo bezpiecznie. Kiedy po wygranej bitwie i zadaniu Niemcom ciężkich ciosów, zapominaliśmy, że Niemcy jednak nie pozwolą sobie długo dmuchać w kaszę i przygotują na nas obławę.
Tak się rzeczywiście stało. Niemcy zorganizowali specjalne szkolenia dla własowców, Ukraińców i Litwinów. Uczyli ich sposobów walki z partyzantami.
Własowcy walczyli przeciwko nam ze szczególną zaciętością. W swojej brutalności prześcignęli nawet niemieckichnauczycieli. W szczególny sposób traktowali schwytanego żydowskiego partyzanta. Najpierw go torturowali aby go w końcu zastrzelić.
Kiedy zdarzało się, że walczyłem z nimi w otwartej walce w dzień, twarzą w twarz, to biłem się ze zdwojoną siłą i twardogłową zaciętością. Strzelali do nas zapalającymi szrapnelami i niszczyli całe połacie lasu. Ponosiliśmy liczne straty co bardzo przeżywaliśmy. Jednak się nie załamywalismy. . Braliśmy się w garść, budowaliśmy nowe bazy i biliśmy się dalej.
Kiedy ruch partyzancki w Rosji zachodniej rozszerzył się na tyle, że robiło sie już ciasno w lasach, Puszcza Nalibocka stała sie bazą wypadową dla dziesiątek oddziałów bohaterskich żydowskich partyzantów.
W puszczy czuliśmy się jak we własnym królestwie chociaż baliśmy się niemieckich obław. Niemcy często wygrywali ale to nie zniechęcało nas do dalszej walki i zadawaliśmy im poważne straty na liniach kolejowych i drogach.
Pamiętam wiele przykładów żydowskiego bohaterstwa, których opisanie zajęłoby wiele miejsca. Chciałbym jedynie zaznaczyć, że nasza bohaterska leśna walka była dyktowana żydowską wiarą, wypływającymi z niej etycznymi wartościami wpojonymi w serca i umysły żydowskich synów i córek, którzy z bronią w ręku przeciwstawili się nieprzyjacielowi.
Kosztowało nas to wiele ofiar. Wykrwawiliśmy naród, ale walki jeszcze nie skończyliśmy, bo rany w sercu nie są zagojone. Nasz rachunek jeszcze nie jest zapłacony.
Tak długo jak nie przestaną płynąć rzeki:Nurzec, Narew, Bug, Wisła, które przepływały przez setki zniszczonych żydowskich miasteczek i były świadkami żydowskiego życia, walki i zagłady, tak i my nie przestaniemy krzyczeć z bólu i gniewu aby świat usłyszał o straszliwej zagładzie i zniszczeniu.
Stojąc z Armią Czerwona pod Lublinem wysłuchałem rozkazu o wyzwoleniu Dęblina. Radosne uczucie mieszało się ze smutnymi obawami:Czy spotkam tam jeszcze kogoś z moich bliskich?.
Bardzo przeżyłem ten moment. Czyżbym naprawdę doczekał się klęski faszystów? Czyżby mnie Żydowi nie groziło już żadne niebezpieczeństwo?Z drugiej znów strony dręczyło mnie pytanie: Gdzie jest mój Naród? Gdzie teraz będzie mój dom? Czy jesteśmy tylko pustymi pniami drzew? Od czego mamy zacząć nowe życie?
Nie mogłem się uwolnić od myśli:Czyżby to było możliwe, że z całej naszej całej rodziny ocalałem tylko ja?
W jednej chwili przed oczyma przewinęło nie tylko złe ale i dobre momenty, które przeżyłem. Wtedy przypominam sobie imiona towarzyszy, którzy przebyli ze mną długą i ciężką drogę, z którymi stałem na warcie, czekałem w zasadzkach, spałem pod gołym niebem, dzieliłem się ostatnim kawałkiem chleba. Wielu z nich już nie zobaczy blasku słońca.
A teraz? Teraz drogi i dróżki do miast i miasteczek są już wolne. Do moich Ryk również. Smutne myśli nie dawały m spokoju i cały czas myślałem o wyjeździe do Ryk. Pod koniec stycznia 1945 roku zdecydowałem się pojechać do mojego miasteczka. Moja żona została na Pradze , a ja pojechałem wojskowym samochodem do Ryk.
Nie jestem w stanie opisać, co wtedy przeżywałem. Idąc ulicami i uliczkami Ryk różne myśli kłębiły mi się w głowie, powodując dreszcze.
Był czwartek rano. Tak jak i kiedyś na rynek ciągnęły chłopskie furmanki z różnym towarem, ale dookoła wszystko wyglądało jak pustynia. Brakowało Żydów handlujących z chłopami, brakowało biegających, przepychających się żydowskich dzieci, które kiedyś wypełniały ulice wesołymi pokrzykiwaniami.
Chociaż nie udało mi się spotkać żadnego Żyda, czułem ich obecność. Otaczały mnie cienie pomordowanych a tysiące głosów krzyczało mi do uszu:
To są oni, którzy cieszyli się z naszej śmierci. Pomagali mordercom. Zajęli nasze domy.
Osiemdziesiąt procent domów stało niezniszczonych. Mieszkały w nich polskie rodziny. Kobiety na rynku kupowały od wieśniaków, rozmawiały i śmiały się jakby się nic nie stało. Czy nie prześladują ich wyrzuty sumienia wobec naszych bliskich?Czy nigdy nie będą ukarani za swoje zbrodnie?
Zatrzymałem się w miejscu, gdzie stał nasz dom i przypomniałem sobie jak mój tata był dumny ze swojego placu. Teraz wszystko wyglądało opuszczone. Miałem ochotę tarzać się po ziemi, jak to robiły nasze babcie rozdzierając szaty i płakać tak, aby mój głos dotarł do nieba. Chciałem przekazać swoje gorzkie oskarżenie. Dlaczego on wtedy milczał!Ugięły mi się kolana. Ledwie co doszedłem do komendanta miasta, który mi powiedział, że w Rykach przebywa ośmiu czy dziewięciu Żydów, którzy powrócili z obozu w Częstochowie. Przypominam sobie ich nazwiska: Jaakow Mandelboim, Aaron Szulman, Nossen rabina (Fajfera), Nachtajler, Czarny Symcha i inni.
Udałem się do domu Jechiela Derfnera, gdzie przebywali ocaleni Żydzi. Spotkaniu towarzyszył i płacz, i radość pomieszana ze smutkiem. Płacz był zreszta częstym zjawiskiem w tamtym czasie kiedy Żydzi odnajdując się opowiadali o swoich przeżyciach, cierpieniach i utracie bliskich.
Poszedłem do domu mojego wujka Chaima Zelika Borensztajna, sądząc, że znajdę tam po nim jakąś pamiątkę. Może od chrześcijan, którzy teraz tam zamieszkiwali dostanę jakieś zdjęcie czy list.
Byłem w rosyjskim mundurze z przypiętymi medalami. Myślałem, że to zrobi wrażenie na Polakach. Jednak szybko zrozumiałem, że popełniłem błąd.
Kiedy wszedłem do domu wujka, wyszedł z niego nowy właściciel Kowalski ze swoją żoną i synem. Od razu mnie poznali, że przyjechał Zelików wnuk. Zatrzymali mnie w drzwiach i zaczęli urągać najgorszymi antyżydowskimi przekleństwami.
Zakipiała we mnie krew. Chciałem od razu się mu odpłacić, ale w tym momencie podbiegło kilku Żydów, i zaczęli prosić abym się uspokoił i nie narażał ich życia.
Kiedy wróciłem do domu Derfnera, zauważyłem, jak otaczają go milicjanci, którzy przyszli po mnie. Kazali oddać broń i oznajmili, że jestem aresztowany.
Odprowadzili mnie na posterunek. Po odebraniu wszystkich dokumentów i medali zamknęli mnie w ciemnej piwnicy jak jakiegoś najniebezpieczniejszego złoczyńcę. Na wszystkie moje pytania odpowiadali wulgarnymi antyżydowskimi przekleństwami.
Leżąc w ciemnej piwnicy próbowałem zebrać myśli i zrozumieć, czym to zawiniłem i o co będę oskarżony. Wydawało mi się, że nastąpiło jakieś nieporozumienie. Jeszcze nigdy nie poczułem się tak bezsilny jak wtedy,
W tym czasie w Polsce nie było rządu tylko PKWN, który od razu zaczął nacjonalizację. W Rykach upaństwowiono majątek Konarzewskiego i młyn Skalskiego. Na administratora młyna był posłany oficer z Lublina w stopniu porucznika, niejaki Wiślicki. Był on synem arystokratycznej, na pół asymilowanej rodziny z Warszawy. [2] Kiedy do Wiślickiego dotarła wiadomość o moim aresztowaniu, przyszedł zaraz do komendanta
Milicji i stanowczo nakazał mnie zwolnić. Bardzo szybko wyprowadzono mnie z ciemnej piwnicy. Znów próbowałem się dowiedzieć, dlaczego mnie tak potraktowano jak kryminalistę. Odpowiedziano mi, że zachowywałem się arogancko bo wszedłem do domu swojego wujka bez pozwolenia.
Oddano mi wszystkie dokumenty i podsunięto do podpisania dokument, że obchodzono się ze mną grzecznie i że nie roszczę żadnych pretensji.
Oczywiście, że odmówiłem podpisania takiego dokumentu. Razem z Wiślickim opowiedzieliśmy o moim aresztowaniu rosyjskiemu wojskowemu komendantowi.
Rosyjski komendant sie temu nie dziwił. Powiedział nam, że Ryki to najniebezpieczniejsze gniazdo oporu i nic z tym nie da się zrobić. Poradził, abyśmy pojechali do Lublina i zgłosili całą sprawą na NKWD, które doskonale wie o sytuacji w Rykach i na pewno zajmie się moją sprawą.
Pojechaliśmy z Wiślickim do Lublina. Oficer NKWD , wysłuchał nas z zainteresowaniem. Przedstawił nam sytuację podziemia w Rykach. Dodał, że podziemie, które prowadziło w Rykach sabotaż przeniknęło do wszystkich gałęzi administracji państwowej. Poprosił nas także o pomoc w walce z tym niebezpiecznym ruchem oporu.
Wiślicki od razu odjechał do Ryk, a ja zostałem jeszcze jeden dzień w Lublinie. Kiedy nazajutrz przyjechałem do Ryk Wiślicki już nie żył. Poprzedniego wieczoru kiedy wracał przez most z młyna Skalskiego napadli go bandyci i zastrzelili.
Brutalne morderstwo Wiślickiego bardzo mnie dotknęło i wytrąciło z równowagi. Wiślicki był wspaniałą osobą z mocno rozwiniętym instynktem braterstwa. Żył wszystkim, co było ludzkie, szlachetne i święte. Głęboko wierzył w to, że nowa Polska skończy z antysemityzmem i że wynagrodzi Żydom ich męczeństwa. Sam gotów był się poświęcić dla ocalenia każdego Żyda. Każdemu podawał braterską dłoń.
Niech tych kilka słów będzie hołdem złożónym temu poległemu żydowskiemu bohaterowi.
Domyśliłem sie, że i na mnie Polacy wydali wyrok śmierci. Uświadomiłem sobie, że ryckiej bandzie nie dam rady. Ryzykowałem więcej niż kiedyś w lesie.
Wiedziałem, że walka jest zbyteczna i dlatego zdecydowałem się wyjechać z Ryk.
Odjechałem ze swojego rodzinnego miasteczka pełen goryczy i nienawiści do polskiej ziemi, do Polaków przesiąkniętych nienawiścią do Żydów. Nie ma żadnego lekarstwa na ich przegniłe dusze.
To już nie jest dom dla Żydów.
|
|
Izrael Iser GOLDMAN poległ w boju jako żołnierz Armii Czerwonej. Jeden z bohaterskich młodzieńców z Ryk, który nie pozostał biernie na miejscu. Był jednym z pierwszych, który uciekł z Ryk po wkroczeniu Niemców i dostał się do Armii Czerwonej. Brał udział w najcięższych walkach i zginął w boju. Nie ocalał nikt z jego wielkiej ryckiej rodziny. Przez przypadek zdobyliśmy jego zdjęcie i w ten sposób uwieczniamy jego pamięć.
|
JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of
the translation. The reader may wish to refer to the original material
for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.
Ryki, Poland Yizkor Book Project JewishGen Home Page
Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 27 Nov 2009 by MGH