|
[Strona 411]
Z hebrajskiego na czeski przełożyła Judith Dunayevski
Z czeskiego przełożył Andrzej Cieśla
|
|
Udało mi się opuścić Warszawę ostatnim autobusem i wrócić do naszych Ryk, do rodziców. Ponieważ na szosie był wielki ruch, jechało się powoli. Od godzin rannych ciągnęły samochody ciężarowe, osobowe i furmanki co powodowało korki na szosie. Był pierwszy dzień wojny. Panika ogarnęła miasta i miasteczka.
Dojechałem do Ryk gdzie panował spokój, jakby nic nie działo. Patrole obrony cywilnej i policji chodziły po ulicach i pilnowaly przestrzeganie nakazu zaciemnienia.
Rodzice bardzo się ucieszyli , że przyjechałem. Krótko rozmawialiśmy, bo zmogło mnie zmęczenie i usnąłem. Nagle przebudził mnie wybuch. Wstałem i wyszedłem na dwór. Wtedy zrozumiałem, że to niemieckie samoloty bombardują wojskowe lotnisko w Dęblinie. Chyba za godzinę przyjechali do nas Żydzi, którzy przestraszeni bombardowaniem uciekli z Dęblina. Większość z nich pozostała w Rykach, a po nich przybyli następni z zachodnich terenów kraju, które już były okupowane przez Niemców. Opowiadali o okrucieństwach okupantów. Odeszli potem na wschód, w kierunku granicy z Rosją. Do tej fali uciekinierów przyłączyła się także część ryckiej młodzieży.
Z rozbitków armii polskiej próbowano zorganizować jakiś oddział, ale kiedy już zebrano kilkudziesięciu żołnierzy, pojawiły się nagle na niebie nad miastem niemieckie bombowce i zaczęły siać zniszczenie. Po kilku minutach całe miasto stanęło w płomieniach. Samoloty latały nisko i strzelały do ludzi uciekających ze swoich płonących domów. Tego dnia zginęło w Rykach ponad 500 ludzi.
Niebo nad miastem przesłoniły czarne chmury. Na drugi dzień ci co to przeżyli, zorganizowali się, aby uprzątnąć i pochować zabitych. Pozbieranie trupów i pochowanie ich na cmentarzu zajęło nam pięć dni i nocy.
W tym czasie krążyły opowiadania o strasznym okrucieństwie Niemców, którzy przybliżali się do Żelechowa. W nocy słyszeliśmy huk armat. W takim napięciu żyliśmy aż do 17 września, kiedy to okupanci pierwszy raz pokazali się w mieście. Przyjechali w samochodzie pancernym strzelając z broni automatycznej. Otoczyli miasteczko i rozbiegli się po ulicach.
Od razu było wydane zarządzenie, aby mężczyźni zgromadzili się na Rynku. Ustawili nas w trójki i wybrali czterystu młodych mężczyzn. Pieszo, pod eskortą żołnierzy z bagnetami na karabinach, zostaliśmy odprowadzeni do Dęblina.
Zaczęło się już ściemniać, kiedy doszliśmy do jednostki wojskowej. Wpędzili nas do sali gimnastycznej szkoły lotniczej i tam na betonowej podłodze przeleżeliśmy całą noc. Rano przyszedł niemiecki oficer w stopniu kapitana i wydał rozkaz wymarszu do pracy.
Znów ustawiono nas w trójki. Kazano śpiewać i maszerować wojskowym krokiem do magazynów jednostki. Tam czekały na nas wojskowe samochody ciężarowe i żołnierze, którzy nas poganiali, abyśmy szybciej ładowali materiały z magazynów.
21 września, w czwartek, Niemcy zaczęli szykować się do opuszczenia jednostki. Musieliśmy i my w biegu opuszczać teren. Po obu stronach szosy stali żołnierze i odprowadzali nas biciem i przekleństwami.
Po tygodniowej nieobecności wróciliśmy późno w nocy do Ryk. Radość w domach była ogromna.
W miasteczku panowała atmosfera strachu. Wprowadzono zakaz wychodzenia z domu między godziną szóstą wieczorem a piątą rano. Wtedy to przychodzili żołnierze i wyciągali mężczyzn do różnych prac jak:sprzątanie ulic, usuwane gruzów ze zniszczonych i spalonych w czasie bombardowania domów, naprawy dróg. Temu wszystkiemu towarzyszyło bicie i ubliżania, szczególnie Żydom, którzy mieli brody i pejsy. Tych wyciągali z mieszkań, kazali zakręcić się w tałesy, dawali do rąk miotły i fotografowali, gdy strzyżo im brody i pejsy.
Wiedzieliśmy, że Niemcy nienawidzą przedmiotów religijnych, a więc przed ich przybyciem do miasta wynieśliśmy księgi Tory z synagogi i ukryliśmy w prywatnych mieszkaniach. W dzień Jom Kimpur udało się nam skompletować kilka minjanów w prywatnych mieszkaniach na wspólną modlitwę, pilnując przy tym bacznie wszystkich miejsc, aby ostrzec modlących się przed Niemcami.
Chaos panował w miasteczku chyba ze dwa tygodnie, aż do dnia kiedy pojawił się odkomenderowany do Ryk oficer w stopniu kapitana wraz z oddziałem wojska, którego zadaniem było pilnowanie porządku.
W drugiej połowie września ogłoszono pierwsze zarządzenia gubernatora Franka, w wyniku których powołano z przedstawicieli gminy żydowskiej Judenrat, który był organem wykonawczym władz okupacyjnych. Pierwszą akcją, którą miał przeprowadzić był spis ludności oraz zabezpieczenie siły roboczej do różnego rodzaju prac. Okupant zwiększał żądania z dnia na dzień tak, że do pracy powoływano codziennie kilkuset ludzi, często wyciąganych i w nocy.
Równocześnie wydawano nowe zarządzenia, na przykład:ograniczenie poruszania się poza miastem i przeprowadzka Żydów z głównych ulic na teren getta obejmującego ulice:Kanałową, Kapitulną, Łukowską, Rynek oraz uliczki graniczące z tym obszarem. Warunki mieszkalne w tej części miasta już przed wojną nie były najlepsze. Po kilku tygodniach zaczęliśmy w gettcie odczuwać następstwa ciasnoty i złych warunków sanitarnych. Wybuchł tyfus.
Do Ryk przybyło wtedy dużo uciekinierów z terenów włączonych do Trzeciej Rzeszy oraz z okolic Warszawy. Zakwaterowani zostali w synagodze i byli pierwszymi ofiarami epidemii tyfusu. Dzięki czujności Judenratu a głównie dzięki ofiarności żydowskiego doktora Kestenbauma, udało się nam opanować epidemię. Na tyfus zmarło około 50-ciu ludzi. Trzeba przyznać, że dzięki stosunkom doktora Kestenbauma z władzami niemieckimi, którym także udzielał pomocy, otrzymywał od nich trudno dostępne lekarstwa, które podawał chorym. On również o mało nie przepłacił życiem, gdyż sam zaraził się chorobą, ponieważ ratując życie chorym przebywał z nimi dzień i noc. .
Aby zapobiec rozszerzaniu się epidemi, urządzono tymczasowy szpital na górnym piętrze bejt-midraszu, gdzie ustawiono łóżka dla zakażonych. Po pół roku epidemię opanowano.
Hitlerowcy wymyślali różne sposoby, aby nam utrudniać życie i dlatego wydawali coraz to nowe zarządzenia. Pewnego piątku, na początku czerwca 1940 roku, przyszedł do mnie, do kancelarii Judenratu, przewodniczący gminnego urzędu pracy Kowalski z oficerem SS i zażądali aby wyznaczono na niedzielę rano stu ludzi do pracy przy regulacji koryta Wisły w okolicy miasteczka Janiszow. Gdyby robotnicy się nie stawili, to przyjdzie po nich SS. Aby bardziej zastraszyć powiedział:Przyjdzie czas, kiedy będziecie jeszcze prosić, aby was wzięto do pracy, chociaż będzie to w jeszcze gorszych warunkach.
Nie mając wyboru, wezwaliśmy wszystkich członków Judenratu na nadzwyczajne zebranie aby ustalić sposób wykonania zarządzenia. Zebranie trwało całą noc, aż do sobotniego południa. Sporządziliśmy listę stu mężczyzn, którzy mieli się zgłosić do pracy w niedzielę rano. Gdy się zebrali, zawieziono ich na miejsce pracy.
Pomimo ograniczenia wyjazdów z getta, przewodniczącemu Judenratu udało się otrzymać specjalne pozwolenie na wyjazdy do ludzi pracujących przy regulacji koryta rzeki. Przy każdej takiej wizycie zawoził im paczki z jedzeniem i ubraniem, aby wytrzymali pracując w bardzo ciężkich warunkach. Z tego względu członkowie Judenratu zdecydowali, że ludzie będą wymieniani co miesiąc, aby nie pracowali tam ciągle ci sami. Na to wyraziły zgodę również urzędy niemieckie.
Kiedy trochę odetchnęliśmy po tym ciosie, sytuacja się znów pogorszyła. W środku nocy ludzie z SS i policja okrążyli getto i wyciągali wszystkich mężczyzn na rynek w środku miasta. Tam byliśmy pilnowani przez SS aż do południa. Potem wybrano chyba 200-stu ludzi i odprowadzono do Domu Ludowego, gdzie trzymano nas aż do południa następnego dnia.
W międzyczasie próbowano przekonać oficera odpowiadającego za tą akcję, aby zwolnił część ludzi za wykupne, co się udało. Z 200 mężczyzn zwolniono około 170-ciu i tylko dwadzieścia osób odwieziono, jak nam powiedziano po wielu dniach, do naprawy umocnień w okolicy Bełżca.
Również i tym razem udało się przewodniczącemu Judenratu Szmulowi Gutwajderowi uzyskać z dowództwa SS w Lublinie pozwolenia na odwiedzanie obozu. Wtedy to udało mu się nawiązać znajomość z komendantem obozu, którego namówił aby przyjął znaczną kwotę pieniędzy w zamian za zwolnienie naszych ludzi. Aby nie wyglądało to zbyt podejrzanie, odwieziono ich zabandażowanych na leczenie, potem wrócili do domów.
W tym czasie grupa pracujących w obozie w Janiszowie nad Wisłą była zastąpiona inną grupą, która pracowała do końca listopada 1940 roku, a po skończeniu regulacji koryta wróciła do domów.
Ogólna sytuacja się pogarszała. Zaczęto konfiskować majątek żydowski, który jeszcze posiadaliśmy, taki jak meble i różne przedmioty domowego użytku. W nocy urządzano rewizje w domach a w wielu przypadkach wyciągano właściciela na ulicę i zabijano. W ten sposób chciano zastraszyć Żydów, aby wskazywali, gdzie ukryli swój majątek.
Systematycznie prześladowano i dręczono Żydów przez cały okres hitlerowskiej okupacji, według planu głównego dowództwa aby w różny sposób zlikwidować jak najwięcej Żydów.
Mimo ciężkiej sytuacji prowadzono wiele akcji, aby pomóc tym, którzy popadli w niedostatek. W tym celu Judenrat powołał komisję, która miała za zadanie zbierać ubrania dla potrzebujących a także żywność dla wielodzietnych rodzin, a przede wszystkim opiekować się uciekinierami, którzy przyszli do naszego miasteczka bez żadnych środków i nie mieli dachu nad głową.
Sytuacja jeszcze się pogorszyła po ataku hitlerowców na Rosję w czerwcu 1941 roku. Wtedy to byliśmy zmuszeni do wysyłania dalszych dwustu mężczyzn do składów broni w Stawach i do innych prac w związku z prowadzoną nową wojną. Wtedy ludzie sami prosili o pracę w niemieckich firmach, myśląc, że w ten sposób się uratują.
Tak biegły dni aż do tragicznego 7 maja 1942 roku, kiedy nasze żydowskie miasteczko przestało istnieć.
W środę 6-tego maja w godzinach popołudniowych pojawili się w biurze Judenratu polscy policjanci i uwięzili jego członków w miejscowym areszcie, jako zakładników. Sytuacja była na tyle jasna, że część młodych ludzi próbowała uciec z miasta pod osłoną nocy. Udało się to jedynie nielicznym.
W nocy miasto obstawiła żandarmeria, SS-mani i polscy policjanci. O piątej rano zaczęto
rokowania. Część policjantów rozbiegła się po ulicach. Nakazano wszystkim opuścić domy i zebrać się na rynku, gdzie pilnowano zgromadzonych nie szczędząc przy tym bicia, przekleństw i strzałów. Dało się słyszeć strzały z domów, gdzie zabijano tych, którzy nie mogli szybko wyjść na ulicę tzn starcy i chorzy.
Jak tylko wszyscy zgromadzili się na miejscu zbiórki wydano rozkaz oddania wszystkich kosztowności:zegarków, pierścionków, złota i srebra. Ostrzegano, że jeżeli za pół godziny u kogoś znajdą jakieś nieoddane kosztowności, będzie zastrzelony.
Około godziny 11-tej przed południem dowódca SS wydał rozkaz, abyśmy ustawili się trójkami i przygotowali się do opuszczenia miasta. W chwili gdy wychodziliśmy z miasta, zaczęto strzelać do idących. Rozkazano nam iść wojskowym krokiem i śpiewać a tych , których sposób marszu się nie podobał pilnującym, bito.
Nasi polscy sąsiedzi także uczestniczyli w likwidacji getta. Jeszcze nie wyszliśmy z miasta, a już drzwiami i oknami wchodzili do żydowskich domów i zabierali wszystko co wpadło im pod rękę.
Za maszerującymi jechały wozy, na których wieziono starców, kobiety i dzieci, nie nadążające w marszu oraz puste wozy na trupy, które padały w drodze na stację w Dęblinie oddaloną o jakieś 15 km.
W czasie marszu zastrzelono chyba 150 ludzi, których zabrano i pochowano na cmentarzu w Dęblinie. Część Żydzów pozostała w Dęblinie do października 1942 roku.
Kiedy doszliśmy do stacji w Dęblinie, oddzielono mężczyzn od kobiet i dzieci. W towarowych wagonach odwieziono ich do obozów zagłady.
Narastał strach i panika. Ludzie nie słyszeli rozkazu o ustawianiu się w trójki i było słychać strzały. Kiedy trochę się uspokoiło, przyszedł kierownik urzędu pracy ze swoimi pomocnikami i zaczęli wybierać z szeregów młodych mężczyzn.
Ja także się znalazłem między nimi. Staliśmy i nie wiedzieliśmy, co nas spotka. Wreszcie powiedziano nam, że zostaniemy wysłani do obozu pracy na lotnisku w Dęblinie. Razem z nami dwustoma młodymi z Ryk, wzięto jeszcze około dwustu ludzi z Dęblina.
Obóz był przygotowany na przyjęcie robotników. Stały tam dwa baraki z piętrowymi łóżkami i siennikami ze słomy. Niemcy wybrali na kierownictwo obozu Żydów, uciekinierów z Austrii, którzy byli odpowiedzialni za porządek w obozie i pilnowanie, aby wykonywano rozkazy komendanta obozu, który mieszkał w pobliżu.
13 maja 1942 zaczęliśmy nowe życie w dęblińskim obozie. Wstawaliśmy o szóstej rano. Na śniadanie dostawaliśmy rację chleba, trochę margaryny i coś co miało przypominać kawę. Szliśmy do pracy, a o12-tej przywożono kocioł z obiadem. Na wieczór znów był chleb i kawa.
Po kilku dniach, Polacy, którzy pracujący na lotnisku powiedzieli nam, że tych, którzy zostali na stacji kolejowej odwieziono do obozu zagłady w Sobiborze.
Te same wiadomości otrzymaliśmy także od Polaków zatrudnionych przy odprawie pociągów do obozów zagłady. To utwierdzało nas w przekonaniu, że są prawdziwe i nie ma nadziei na to aby ktoś z nas przeżył.
Zbliżał się koniec lata 1942. Wiedzieliśmy już, że w żadnym z powiatów lubelskich już nie ma żydowskich miasteczek i tylko jeszcze w Dęblinie pozostało około czterystu osób. Było jasne, że i to miasteczko będzie zlikwidowane.
22 października 1942 roku getto obstawili hitlerowcy ze swoimi pomocnikami. Zebrano wszystkich na rynku. Po selekcji ludzi ustawiono w trójki i odprowadzono na stację kolejową, gdzie znów stały przygotowane wagony. Tym razem, jak nam mówili polscy kolejarze, transport odjechał do Treblinki.
Po tej akcji przybyło do obozu jeszcze kilkaset Żydów, których zatrudniono do różnych prac u Niemców. W obozie było wtedy około tysiąca osób.
Trzeba wspomnieć, że chociaż był to niemiecki obóz pracy, udało nam się w nim przechować kilkadziesięcioro dzieci, z których część się uratowała i przeżyła wojnę. Były wypadki rozstrzeliwania.
W lecie 1943 roku wybuchł na lotnisku w składzie drzewa pożar. Pracowało tam dziesiątki Żydów. Bez żadnego śledztwa wyprowadzono posądzonych o sabotaż i rozstrzelano.
Pamiętam i drugie zdarzenie, kiedy wyprowadzono na dziedziniec obozu dwóch Żydów i na oczach wszystkich zastrzelono, ponieważ oddalili się z miejsca pracy kiedy układali kolej. Schwytano ich w chwili, kiedy brali list od Polaka, u którego zostawili na przechowanie cały swój dobytek kiedy opuszczali swoje domy. Tak upływały dni aż do lipca 1944, kiedy to rosyjskie wojska zbliżały się do rzeki Wisły i Niemcy uciekli na jej zachodni brzeg.
Byliśmy świadkami klęski Niemców i ich zbliżającego się końca. 20 lipca, kiedy otrzymali rozkaz wycofać się na drugą stronę rzeki Wisły, zabrali również i nas.
Wyczuwaliśmy panikę i strach panujące w ich oddziałach. Zaniedbywali kontrolę i pilnowanie obozu. Kilkudziesięciu chłopcom udało się uciec między ogrodzeniami z drutów kolczastych, ale tylko niektórzy z nich przeżyli. W czasie ucieczki napotkali polskie bandy, które ich wymordowały.
Tego samego wieczoru, 22 lipca upchnięto nas w wagonach towarowych i przewieziono do obozu pracy w Częstochowie. Tam pracowaliśmy do stycznia 1945 roku.
W styczniu 1945 roku Rosjanie sforsowali Wisłę i zmusili Niemców do wycofania. Jednak i tym razem Niemcy się nas nie pozostawili. W wielkim pośpiechu wywieźli znaczną część Żydów z obozu pracy w Częstochowie. Część , chyba około 200-tu, pozostało w obozie Hassag i tym sposobem ocaleli.
Uniknąłem transportu do Buchenwaldu i schowałem się w obozie, gdzie pracowałem w odlewniRakow. Kiedy po dwóch dniach wyszedłem z ukrycia, dowiedziałem się, że Niemcy odeszli a miasto opanowali Rosjanie.
Wyszedłem z terenu fabryki i poszedłem w kierunku miasta. Spotkałem kolegów, którzy również przeżyli i wspólnie zaczęliśmy planować powrót do naszego miasteczka Ryki.
Warunki były bardzo ciężkie. Każdy z nas zaczął szukać sposobu zarobki, ażeby się jakoś utrzymać. Myśleliśmy, że może czasy się zmienią i uda się nam przywrócić do dawnego życia. Było nas około 30-tu. Pozostali wyjechali do wielkich miast jak Lublin, Waszawa, Łódź i innych.
Pozostała nas tylko garstka, obywateli tego miasta. Po kilku tygodniach wyczuliśmy wrogi stosunek polskich obywateli. Doszło do pierwszej tragedii, kiedy Symcha Brozdowicz i jego przyszły zięć Janek Nauczyciel wracali z jarmarku w Adamowie. Napadli ich Polacy i zamordowali, a ich ciała znaleziono dopiero po kilkunastu dniach.
Baliśmy się przebywać w mieście. Próbowaliśmy pokonać strach. Nie mieliśmy innego wyjścia. Po niedługim czasie zdarzyło się znów morderstwo. Żydowski oficer Wiślicki[1] , który był przez władze wyznaczony na nadzorcę młyna Skalskiego, został zastrzelony , kiedy wracał wieczorem do mieszkania przy młynie. Jego ciało znaleziono na drugi dzień rano. Również i tym razem, chociaż chodziło o wojskowego, nie próbowano znaleźć morderców. Wtedy już wiedzieliśmy, że celem polskich nacjonalistów jest nas zastraszyć, abyśmy opuścili miasteczko.
Stopniowo wyjeżdżaliśmy. Zdążyliśmy jeszcze upamiętnić ofiary holokaustu naszego miasta i ten dzień 21 miesiąca ijaru roku 5705 został ustanowiony Dniem Pamięci.
Większość nas czuła, że musimy opuścić to miejsce. Byli tacy, którzy próbowali się upomnieć o majątek swoich rodziców, by go sprzedać i mieć na rozpoczęcie nowego życia. Zatrzymaliśmy się jeszcze na jakiś czas a to kosztowało nas następne cztery ofiary, które zastrzelone pod koniec maja 1945 w czasie walk NSZ i miejscową milicją.
|
|
Zginęło dwóch chłopców z Ryk:Szaul Mliczkiewicz i Herszl Nachtajler oraz dwie dziewczyny z Dęblina, które przyjechały w odwiedziny:Pola Ewensztajn i Rozenkiewicz[2]. Po tym tragicznym zdarzeniu było jasne, że nie mamy czego już szukać w naszym miasteczku i wszyscy wyjechaliśmy. Czego nie zdążyli zlikwidować Niemcy udało się polskich bandytom.
Z jidysz na czeski przełożył Michael Dunayevsky
Z czeskiego przełożył Andrzej Cieśla
Minęło już ponad trzydzieści lat od tamtych okropnych dni a ból,cierpienie i udrękę czuję do dzisiaj.Człowiek nie może nigdy zapomnieć o bólu kiedy widział jak mordowali naszych najbliższych,i jak codziennie śmierć zaglądałą mu w oczy.W jaki sposób bym tego nie opisywał,zawsze to będzie mizerne i słabe w porównaniu z tym,co przeżyłem.Jestem świadomy tego,że świętym obowiązkiem ryckiego żydowskiego dziecka,jest złożyć hołd naszemu zgładzonemu żydowskiemu miasteczku Ryki.Dlatego spróbuję przekazać chociaż niewielką część moich przeżyć z tamtego okrutnego okresu,chociaż małą część tamtej strasznej tragedii,jaka nas spotkała.
Jak piorun z jasnego nieba spadł na nas tamten okropny koniec lata.Wtedy to wybiła zła godzina dla trzech milionów Żydów w Polsce,i oznaczała również likwidację Żydów w Rykach. Uciekając z Warszawy do Ryk,byliśmy przekonani, ,że bezpieczniej przeżyjemy wojnę w naszym rodzinnym miasteczku.
I kiedy dotarliśmy do Ryk, wydawało się,że łatwiej będzie tutaj żyć niż w Warszawie.Wydawano chleb i można było kupić różne artykuły spożywcze.Wkrótce jednak odczuliśmy niemieckie prześladowanie.Do miasta wprowadziła się niemiecka firma Schallinger i werbowała ludzi do pracy.A esesmani i tak łapali ludzi na ulicy do prac przymusowych,bili,rabowali i strzelali.Była to celowa akcja aby utrudniać nam życie.Wyżywali się w dokuczaniu i poniżaniu Żydów.Ze śmiechem strzygli Żydom brody i pejsy,a nawet dla zabawy zabijali.
Żydzi,którzy wrócili, opowiadali o bohaterskim zachowaniu mojego wujka Szymona Cwibekera,którego Niemcy wyznaczyli na starszego obozu.Robił wszystko,aby ulżyć Żydom w pracy.Były sytuacje,w których ryzykował własnym życiem,aby uratować innych i polepszyć ciężkie warunki pracy.
Od czasu do czasu w mieście miały miejsce aresztowania Żydów,ale dzięki Judenratu często udawało się ich zwolnić.Aresztowano za byle co.Moją matkę zamknęli za to,że piekła w domu chleb.Gdy żandarmi zauważyli,że z komina leci dym,wpadli do domu i wywiezli mamę do Dęblina.Dopiero dzięki pomocy dęblińskiego Żyda Berla Szermana,wykonującego różne prace w żandarmerii,wypuszczono ją po ośmiu dniach.
Obóz pracy w Jeniszowicach był bardzo ciężki.Niemcy sypywali tam wał przeciw powodziowy
a warunki pracy były bardzo trudne. Panowała surowa dyscyplina.Żydzi nie mieli żadnego kontaktu
ze światem zewnętrznym.Mama zdecydowała.że odwiedzi syna.Wzięła ze sobą tylko parę nowych gumowców,którymi przekupiła strażnika aby wypuścił mojego brata.Razem z nim odjechało jeszcze dwóch chłopców z Ryk.Ci co pozostali potem uciekli i wrócili do getta.
Po pewnym czasie wróciłem do Ryk i znów pracowałem w firmie Schallingera.Zostałem fachowcem od lania asfaltu.Przy pracach drogowych pracowało wielu ryckich Żydów.
Szosa miała strategiczne znaczenie i prace drogowe były bardzo ważne.Kiedy zdecydowałem,że na Jom Kipur nie pójdę do pracy,przyszedł niemiecki majster i wyciągnął mnie siłą.Wszyscy Żydzi zmuszeni byli pracować na Jom Kipur
Tego dnia w pracy panował spokój.Każdy myślał o swoich bliskich.Panowała napięta atmosfera.Cały się trząsłem ze strachu i tak jak inni spoglądałem cały czas na szosę.
W końcu usłyszeliśmy hałas i krzyki niemieckich żandarmów.Staliśmy w barakach i z dala obserwowaliśmy pochód ryckich Żydów w kierunku Dęblina.
Były to straszne chwile.Na naszych oczach prowadzono dwa i pół tysiąca Żydów z Ryk wśród których byli nasi najbliżsi i najdrożsi.Nikt nie wiedział czy ich jeszcze kiedy zobaczymy.
Każdy z nas chciał ich ratować,ale byliśmy bezsilni,mieliśmy związane ręce i nawet nie mogliśmy się do nich zbliżyć,aby się pożegnać,pożalić,zapłakać.
Majstrowie oznajmili,że będziemy musieli zostać w barakach i do getta już nigdy nie wrócimy.Przyjęliśmy tę wiadomość w milczeniu,nie mając ani siły,ani odwagi aby jakoś zareagować.Dopiero później odważyłem się powiedzieć majstrowi Kibelbekowi,który był również szefem kancelarii,że nie mamy ani ubrań,ani sie czym przykryć,bo wszystko pozostało w domach.Obiecał,że zwróci się do żandarmerii o pozwolenie,abyśmy mogli pójść do getta.
Było już późne popołudnie,kiedy wydano pozwolenie.Podstawiono kilka samochodów ,którymi odwieziono nas do getta.Każdy poszedł do swojego domu po potrzebne rzeczy i ubrania.Majstrowie nas pilnie obserwowali gdyż za nas odpowiadali.
Domy wyglądały jak po pogromie.Wszystko było zrabowane.Wziąłem z porozrzucanych rzeczy coś,co nie miało żadnej wartości.
Przygnębieni wróciliśmy do baraków a rano znów poszliśmy do pracy na szosę dęblińską.Po drodze widzieliśmy kilkunastu zamordowanych Żydów.Poznałem syna Zelmana Zylbersztajna,który mieszkał naprzeciwko jatek,Mojszego,mojego wuja Jankova Cwibekera.Obok sadu leżało martwe ciało starszego człowieka,którego nie mogłem rozpoznać.Wzdłuż całej szosy widziałem plamy krwi,ciągnące się aż do lasu.
Rano przejeżdżał samochód z obozu dęblińskiego,wiozący Żydów z Ryk w kierunku Ułęża.Jeden z nich zdążył mi powiedzieć,że widział koło dęblińskiego lasu jak zastrzelili mojego ojca razem z grupą innych Żydów.
Po kilku dniach przywieźli do nas nowe transporty Żydów z dęblińskiego getta.Wyczerpani ciężką pracą,uciekali z powrotem do getta.Tak również zrobili Żydzi przywiezieni z Preszowa,ze Słowacji.
Niemcy wkrótce wprowadzili zastraszający system,że za każdego uciekiniera,zastrzelą pięciu Żydów.Jeszcze dzisiaj strach mi mrozi krew w żyłach,kiedy sobie przypomnę, jak prowadzili na rozstrzelanie pięciu Żydów z Ryk:Ben-Cijona Ratholca,Szlojmę Zalcberga,Akiwę Ajgera,Hersza-Dawida Mliczkowicza,Isaschara Anglistera i Icze-Mejera Zilberberga.
Zmusili ich aby wykopali dla siebie dół pod płotem koło baraku i tam zostali zastrzeleni.
Kiedy Hersz-Dawid Mliczkiewicz zaczął uciekać ,poszczuli go psami ,które bardzo go pogryzły i przywlokły z powrotem .
Wkrótce Niemcy przyprowadzili innych Żydów i kazali im zasypać dół,gdy jeszcze było słychać jęki żyjących jeszcze rozstrzelanych.
Pilnujący nas Niemcy wiedzieli,że jesteśmy skazani na śmierć ale próbowali stworzyć wrażenie,że wypełnianem ich rozkazów mamy szanse na przeżycie.
Potrzebowali naszej pracy głównie na lotnisku w Ułężu.Pewnego dnia przyszedł do mnie komendant obozu Kibelbek żądając abym wskazał mu kilkunastu zdolnych pracowników,których
pośle do Ułęża,gdzie warunki są lepsze.Wskazałem Eliezera Bojmana,Benjamina Latnika,Szmula i Szymona Futermanów i jeszcze kilku,którzy naprawdę byli dobrymi robotnikami i mieli jeszcze siłę.
Komendant obozu mi ufał i posłał nas do Ułęża,gdzie spotkaliśmy kilku ryckich Żydów.Praca była ciężka i dlatego dostawaliśmy lepsze jedzenie.
Przez pewien czas byłem razem z moim bratem Jeremiachem.I w Ułężu stosowano ten sam wypróbowany system terroru : nękanie,szykanowanie,poniżanie i wyśmiewanie.Celem jego było zdeptać ludzką godność i pozbawić człowieka szacunku dla samego siebie.kary za byle przewinienie powodowały w obozie atmosferę strachu i prowadziły do tego,że nie stawiano żadnego oporu.Selekcje,które często kończyły się wywózką w nieznanym kierunku oznaczały zawsze pewną śmierć.
Strażnicy obozu chodzili z tresowanymi psami,które na komendę atakowały ofiary,przewracały i rwały na kawałki.
Często w czasie apelu dowodzący obozem znęcali się nad więźniami,każdy według swoich morderczych skłonności i metod,których nauczył się w hitlerowskich szkołach dla zbrodniarzy.
Podczas całego pobytu nie raz mieli mnie razem z bratem posłać na Majdanek,ale zawsze coś temu przeszkodziło.Gdy zbliżał się front,wielu ludzi wykorzystało zamieszanie wśród Niemców i uciekło.Z wiadomości,które potem do nas dotarły dowiedzieliśmy się, kiedy byli już po drugiej stronie Wieprza, napadli ich partyzanci z AK i wszystkich zastrzelili,.
Wywieziono nas do Częstochowy i przydzielono nas do grupy pracującej w hucie żelaza Rakow.Pracowałem przy wytapianiu stali do stycznia 1945 roku.
Wielu z nich pracowało w fabrykach poza obozem.Spotkałem wtedy przywiezionych tam transportem ze Śląska: Mliczkiewicza z Ryk i Lewina z Dęblina. Opowiadli mi,co wycierpieli w kamieniołomach.
Nasze nieszczęście nie miało końca.Czym bardziej zbliżał się front tym gorsze były do zniesienia apele i tym bardziej zwiększało się prawdopodobieństwo śmierci.Ludzie padali jak muchy.Niektórzy z głodu,inni od kulek.Tych co przeżyli,przepędzano z obozu do obozu bez jedzenia.
Z Buchenwaldu pognali nas pieszo do Weimaru.Potem przez dwa tygodnie jeździliśmy w zamkniętych wagonach po całych Niemczech.We Flossenburgu Niemcy dokonali rzezi żydowskich więźniów.Tam,w przybyłej dopiero co kolumnie zobaczyłem brata ciotecznego mamusi,Chaima Cwibekera,bardzo zmęczonego i pół martwego po czterodniowym marszu z Buchenwaldu.Zabrałem go do siebie do bloku.Na drugi dzień rozstrzelano całą grupę w której przyszedł z Buchenwaldu.
Po kilku dniach dotarła wiadomość,że Amerykanie stoją u bram miasta.Radość Żydów była nie do opisania,ale nie trwała długo, bo na trzeci dzień przyszli essesmani z rozkazem opuszczenia obozu.Ludzi podzielono na trzy grupy po cztery tysiące ludzi w każdej.
Po drodze spotkaliśmy austriackiego esesmana,który ledwie co powłóczył nogami.Zaproponowałem,że poniosę mu placak za kawałek chleba.Od razu się zgodził.
Kiedy doszliśmy do Dachau poczułem,że mam gorączkę.Z Apelplatzu odnieśli mnie do baraku.Całą noc leżałem z wysoką gorączką.Rano nikt nas nie gonił do pracy.Czekaliśmy na przyjście Amerykanów.
Wszystko co tutaj opisałem,to są wyłącznie moje własne przeżycia.Żadnymi słowami nie da się opisać całą grozę tamtych dni i lat.Także nie potrafię opisać momentu wyzwolenia,kiedy Amerykanie weszli do obozu,a my ludzkie cienie,naraz ożyliśmy i chcieliśmy skakać z radości,śmiać się a zarazem płakać.Pytaliśmy siebie nawzajem:Czy to prawda? Czy to czasem nie sen? Czy już nie jesteśmy rozdeptanymi robakami?
Były to bardzo radosne dni ale zmącone żałobą po zabitych.Mogłem się teraz poruszać swobodnie po Niemczech i szukać brata.We Feldafing dowiedziałem się,że wyjechał do Polski i przebywa w Łodzi.Nic nie mogło mnie zatrzymać.Spotkałem się z nim w Łodzi.Byli tam i inni z Ryk,którzy przeżyli:Izrael i Herszel Suchodolscy,Symcha Blajchman,Mojsze Brozdowicz,Icze Szulman,który potem wyjechał razem z nami z Polski.
W Berlinie Rosjanie zatrzymali nas kiedy próbowaliśmy przejści do strefy amerykańskiej.Z trudem udało się ich przekupić i pozwolili nam przejść na druga stronę.
Znów znaleźliśmy się na niemieckiej ziemi.Z innymi uczuciami pozbawionymi strachu ale z serce pełnym okrutnych wspomnień.Dźwięk niemieckiej mowy przywoływał wspomnienia bólu i męki.Cały czas uważaliśmy za jedyne wyjście z sytuacji wyjazd do Izraela.
Nareszcie nadszedł wyśniony dzień i weszliśmy na okręt,który nas przywiózł do brzegów Izraela.Zostaliśmy zmobilizowani i wstąpiliśmy do Brygady Golani,biorąc udział w bitwach o wyzwolenie naszej ojczyzny.
Z hebrajskiego na czeski przełożyła Judith Dunayevski
Z czeskiego przełożył Andrzej Cieśla
Koniec roku 1939.
Polska walczy z ogromnym naporem hitlerowskim .Wszystko dzieje się tak błyskawicznie, że człowiek nie może sobie od razu uświadomić, co właśnie rozgrywa się przed jego oczyma. Nagle zmienia się cały porządek świata. Żydów wyrwano z korzeniami z ich miejsc rodzinnych, z ich domów i wrzucono do piekła, na łaskę nazistów. Żydzi uciekają. Polskie drogi są przepełnione ludźmi , którzy opuszczają miasta ze strachu przed hitlerowską okupacją. Zostawiają za sobą wszystko:przeszłość i teraźniejszość, swoje domy i majątki wszystko.W ciągu jednej nocy człowiek zmienia się w prześladowanego, bezdomnego uciekiniera.
W tamtych okropnych dniach Ryki stały się celem ucieczki Żydów dęblińskich, którzy liczyli, że tylko ich miasto jako punkt strategiczny, będzie bombardowane.To złudzenie nie trwało długo.Ryki również zaczęto bombardować .Uciekano więc i stąd w pośpiechu, szukając ratunku, choć nie wiedziano dokąd .W taki sposób znaleźliśmy się w miasteczku Adamów.Przebywaliśmy tam kilka dni i znów powróciliśmy do Ryk.
Ryccy Żydzie pomału zaczęli przyzwyczajać się do nowej sytuacji.Rodziny, które straciły dach nad głową, zamieszkały u tych, których domy ocalały. Nasza rodzina wprowadziła się do wąskiego pokoiku, który służył także za warsztat zegarmistrzowski.
Dostaliśmy od sąsiadów trochę naczyń, ubrań i musieliśmy nauczyć się żyć w nowej sytuacji.Ojciec zaczął znów pracować.
Odnajdowały się całe rodziny a często wracali tylko niektórzy członkowie rodzin.Razem cierpieli, pocieszali się nawzajem i marzyli o lepszych czasach, które miały nadejść , bo rozchodziły się pogłoski dające nadzieję na cud .Nasi Żydzi oszukiwali się jeszcze, myśląc, że zło przeminie.
Ale niestety, cud się nie stał .Niemcy łapali Żydów na ulicy, strzygli im brody i pejsy.
Schwytanych przymuszali do różnych poniżających prac , a strzelali do nich z byle powodu Jeżeli u któregoś znaleźli schowane ubranie, stawał się od razu w ich oczach handlarzem , a ktoś inny, u którego znaleziono mydło , zostawał szmuglerem , znów kogoś innego zastrzelili w obozie pracy bez żadnego dowodu.
Sytuacja szybko się pogarszała .Panowała atmosfera beznadziejności .W tym czasie powołano judenrat .Na jego czele stanął Szmuel Gutwajder , który dla Żydów z miasteczka zrobił bardzo dużo.Z niezwykłym poświęceniem starał się im pomóc .Miał dobre serce pełne miłości i życzliwości i bezgranicznie poświęcał się cierpiącym .Żydzi, których dotknęło nieszczęście, albo mający jakiś problem zwierzali się mu, i często prosili o interwencję .Nie musiało się go wiele prosić. Zawsze był gotowy pomóc człowiekowi , jeśli to było w jego mocy, nie zważając na grożące mu niebezpieczeństwo.
Niemcy codziennie żądali od niego siły roboczej.Ja również wykonywałem różne prace.Sprzątaliśmy stajnie, szczotkowaliśmy konie, czyściliśmy rowy odwodniające wzdłuż dróg.Pewnego razu, kiedy czyściliśmy rów przy głównej szosie Warszawa-Lublin, przyszło do nas dwóch Niemców i rozkazali, abyśmy nałożyli dwa bale na samochód ciężarowy.Była to ciężka i brudna praca, ponieważ bale były osmolone .Kiedy skończyliśmy i chcieliśmy umyć ręce z sadzy, Niemcy nam nie pozwolili.Kazali usmolić twarze i tak pogonili nas do miasta.Lubili takie przedstawienia.
Życie w gettcie stawało się trudniejsze z każdym dniem.Przed samą likwidacją było już nie do zniesienia i ludzie zaczęli uciekać.Moja matka i siostra Leale uciekły do Żelechowa.Za to wzięto jako zakładników mojego ojca i kilku innymch Żydów. Poszedłem do aresztu, aby jeszcze z ojcem porozmawiać.Było nasze ostatnie spotkanie.Następnego dnia getto zlikwidowano.
Pracujących w Stawach Żydów pozostawiono.Ładowaliśmy bomby i amunicję na niemieckie transporty.Poganiano nas kijami.Komu brakło siły od razu spadał na niego grad uderzeń.
Zdecydowałem się uciec.Namawiałem do tego również i swojego brata Izraela, ale nie chciał.Tylko moja siostra Rachela zgodziła się ze mną uciec.Wyszliśmy oddzielnie aby nas obojga nie schwytano.
Racheli uciekającej z Jechielem Derfnerem, udało się dotrzeć najpierw do jednej z sąsiednich wiosek a stamtąd do Żelechowa.Na drugi dzień i ja tam doszedłem.Spotkałem swoją matkę z dwiema siostrami.Jeszcze kilka miesięcy byliśmy razem-aż do likwidacji getta.
Siostrze Racheli udało się uciec wieczorem przed likwidacją , a ja z matką i małą siostrą Leale, poszliśmy w pochodzie żelechowskich Żydów na stację kolejową w Sokołowie[1]. Tam załadowali nas do wagonów - oddzielnie kobiety i mężczyźni.W taki sposób rozstałem się z matką i siostrą.Zewsząd słyszeć było rozrywające serce krzyki.My nie płakaliśmy, ale serca przepełnione mieliśmy bólem.
W wagonie była straszna ciasnota.Przy drzwiach stał stary Żyd i prosił o wodę.Przyszedł Ukrainiec, zastrzelił go i rozkazał, aby ciało wrzucono do naszego wagonu.W tym samym wagonie był jeszcze jeden z Ryk-syn piekarza Bejlego, Mendel Mikowski.Wieczorem, kiedy pociąg był w pełnym pędzie, powiedziałem do Mendla:Choć, uciekniemy.Wyjąłem z kieszeni obcążki i zdjąłem drut z okna.Ludzie zaczęli się kłócić, czy nam pozwolić uciec czy nie.Jedni się bali, że będą za to ukarani, a inni znów tylko czekali, abyśmy wyskoczyli i uwolnili miejsce w wagonie.
Wysadziłem głowę z okna i chwyciłem za kraj dachu.Następnie wyciągnąłem się na zewnątrz.Odwróciłem twarz do okna i odepchnąłem się od wagonu.Spadłem obok torów, skuliłem się i czekałem aż pociąg się oddali.Podniosłem się z ziemi i poczułem ogromne pragnienie.Znalazłem kałużę brudnej wody i porządnie się napiłem.
Rozejrzałem się po okolicy i w ciemności poszedłem w kierunku świateł zabudowań.Przeszedłem lasek i doszedłem do wioski z rozsianymi wzdłuż szosy domami.Bałem się wejść do pierwszego lepszego domu, aby nie oddano mnie na policję.Usiadłem na pieńku i przymknąłem oczy. Miałem serce pełne żalu, strachu i gniewu.
Nagle zauważyłem człowieka z koszykiem.Wstałem i skierowałem się w jego stronę. Odwrócił i wszedł do domu.Po chwili znów wyszedł do mnie, ale już bez koszyka.Okazało się, że zabił prosiaka i bał się, aby go nie złapano.Uspokoił się, kiedy opowiedziałem mu, że wyskoczyłem z pociągu.Dowiedziałem się od niego, że jestem w wiosce Stanin i że jest tutaj kilkunastu Żydów z rodziny Kupermanów, którzy mieli w Rykach kuzynów a także, że są dzieci czapnika Gruszkiewicza.
Wieśniak zaprosił mnie do środka i okazało się, że znał mojego ojca, u którego reperował zegar.Próbował mnie pocieszyć, dał mi jedzenie i przenocował na sianie.Ja i tak z podniecenia nie mogłem przez całą noc usnąć.Rano odprowadził mnie do Żydów, którzy byli we wsi.Wskazano mi kierunek do Dęblina.Udałem się ostatkiem sił w drogę i szczęśliwie doszedłem do miasta.
W Dęblinie spotkałem siostrę Rachelę i brata Izraela.Wszyscy się bardzo ucieszyli, że jeszcze mnie zobaczyli.No ale za tydzień, znów była obława.Zebrano Żydów na rynku i ja byłem między nimi.
Była to już druga wywózka z Dęblina.Byli w niej także Żydzi ze Słowacji, których przywieziono wcześniej do Polski.W wagonie zobaczyłem kilkoro ludzi z Ryk.Między innymi Jechiela Judensznajdra z dwoma braćmi i kogoś z rodziny Lerner.Na jakiejś stacji wsiadł do naszego wagonu jeden z pilnujących transportu Ukraińców i chciał od nas pieniądze i zegarki.Synowi Lernera zabrał buty z cholewami.Kiedy wysiadł, zapomniał zamknąć drzwi.Nie namyślałem się długo i wyskoczyłem.Już w Adamowie dowiedziałem się, że za mną wyskoczyli i inni moi przyjaciele.
Odczekałem kilka minut, aż pociąg odjechał.Wstałem i poszedłem pod wiatr.Obejrzałem się czy nie jestem ranny.Ucieszyłem się, że wszystkie części mojego ciała są w porządku.Zebrawszy resztki sił, pomaszerowałem w stronę świateł w oknach.
Doszedłem do jakiegoś gospodarstwa.Drzwi otworzyła mi stara kobieta.Dała mi jeść i wytłumaczyła, gdzie się znajduję.
Była ciemna noc i chciałem koniecznie dotrzeć przed świtem do Adamowa.Powiedziano mi, że Adamów stał się miastem uciekinierów z transportów.
W Adamowie spotkałem braci Szulmanów.Jicchak poszedł ze mną do synagogi, gdzie moim oczom ukazały się okropne sceny.Na ławkach leżeli chorzy ludzie, dzieci i starcy.Widziałem Aarona Konigsberga.Kiedy wyskoczył z pociągu, ucięło mu obie nogi.Znaleźli go wieśniacy i przynieśli do synagogi.Co teraz ze mną będzie- jęczał-Niemcy mnie zabiją.
Próbowałem go pocieszyć, że na pewno odwiozą go do szpitala.Popatrzył na mnie smutnymi oczyma i wybuchł przytłumionym, rozpaczliwym szlochem.
Jeszcze nie urodził się taki pisarz, który umiałby opisać tamte chwile.
Zapadła noc i z Icchakiem udaliśmy się w kierunku Dęblina.Szliśmy szybko, co sił w nogach od czasu do czasu zatrzymując się i oglądając za siebie.
Przed wschodem słońca dotarliśmy do przedmieścia Dęblina.Zaczekaliśmy, aż żydowscy robotnicy odejdą do pracy na lotnisko.Wkradliśmy się potem do getta i tam spotkaliśmy siostrę Rachelę, która pomogła nam załatwić pracę w obozie.
W obozie żyliśmy w ciągłym strachu obawiając się bicia i śmierci.Nieszczęście goniło nieszczęście.Pragnąc zachranić się przed pazurami śmierci ludzie szukają najmniejszej szczeliny aby się w niej skryć i zostać tam do chwili kiedy minie gniew i przeżyć.
O wiele bardziej niebezpiecznie było w obozie w Częstochowie, dokąd nas potem przewieziono.Rachela trafiła do fabryki amunicji a ja do walcowani żelaza.Pracowaliśmy dzień i noc załamani i wyzyskiwani, patrząc jak rzędną nasze zastępy., jak ludzie umierają albo giną mordowani przez Niemców z byle jakiej przyczyny.[2]
Nad obozowym rygorem pilnie czuwali strażnicy. Psychicznie byliśmy na dnie.
Popadaliśmy w depresję.
Kiedy front się przybliżał, odesłali nas do Buchenwaldu.Niedostatecznie ubrani marzliśmy na mrozie.W obozie nas rozebrano nas i dano każdemu parę pasiatych spodni, niebiesko-białą marynarkę i parę drewniaków.Ludzie umierali z głodu i zimna.Pamiętam jak pewnego razu, staliśmy zmarznięci długie godziny na apelu, dlatego, że brakowało jednego człowieka.A kiedy go znaleźli w latrynie, już nie żył.Naszym największym wrogiem była wtedy biegunka.Człowieka, który dostał biegunkę czekała pewna śmierć.
Po dwóch miesiącach przewieziono nas do obozu w Altenburgu a stamtąd popędzono pieszo do Waldenburgu.Wojna zbliżała się ku końcowi.Chowaliśmy się po lasach.W nocy teren zajęli Amerykanie.Byliśmy wolni.
Po wyleczeniu wróciliśmy do Polski.W Warszawie dowiedziałem się od ludzi, że widzieli moją siostrę Rachelę w Łodzi.Od razu tam pojechałem.Spotkaliśmy się w domu Roszki Fal.
Spotkanie było radosne i smutne zarazem.Łzy szczęścia i smutku spływały nam po twarzy.
Cieszyliśmy się, że przeżyliśmy a opłakiwaliśmy śmierć naszych bliskich.
Ubiegło kilka miesięcy niż się ze wszystkiego otrząsnąłem.Wyjechałem z Polski do Izraela.W maju 1947 wypłynęliśmy okrętem Mordej Ha-getaot[3] do ziemi Izrael.W porcie Hajfa zatrzymali nas Brytyjczycy i posłali spowrotem do obozu na Cyprze.
Z pomocą Hagany[4] udało się nam opuścić Cypr i dostać się do Jaffy.Zaciągnąłem się od razu do Palmach[5] i wziąłem udział w walce..
Zaczynając swoje nowe życie w Izraelu, doszedłem do wniosku, że się już pogodziłem z losem.Po latach cierpienia znalazłem wreszcie swą drogę i swoje miejsce.
Z jidysz na czeski przełożył Michael Dunayevsky
Z czeskiego przełożył Andrzej Ciesla
Kiedy w 1939 roku wybuchła wojna, walczyłem na froncie i dostałem się do niewoli niemieckiej.Dopiero w 1941 roku wróciłem do Ryk, gdzie wraz z innymi przeżyłem piekło niemieckich prześladowań.
7-go maja 1942 roku o siódmej rano, kiedy szedłem wraz całą grupą drogą do Staw koło Dęblina, spotkaliśmy niemieckie samochody jadące w stronę Ryk.Czuliśmy, że zanosi się na coś okropnego.
Był to rzeczywiście tragiczny dzień. Niemcy definitywnie zlikwidowali getto i wywieźli naszych rodziców, braci, siostry i dzieci na śmierć.
O szóstej wieczorem, kiedy skończyliśmy pracę, nie pozwolono nam się wrócić do miasta, gdzie nie było już Żydów. Niemiecki komendant obozu z zimną krwią oznajmił, że:Od dzisiaj nie macie żadnych praw ani przywilejów.
Na drugi dzień, 8 maja, wszystkich Żydów pracujących Stawach wyprowadzono na plac zbiórki i zaczęła się selekcja. Wybierano zdrowych i zdolnych do pracy na drogowych. Zachowałem w pamięci tylko część nazwisk ludzi, którzy należeli do naszej grupy pracowników:Lejbuś Borensztajn, Meir Kesselbrenner, Mosze-Nojech Ajger, Chaim....Jankel Najszteter(wnuk Dawida-Szymela)Becal Borensztajn(Chany-Rajzli), Akiwa Kuperman, dwóch synów Herczka Zaka, Chaim Unterjud, Icze-Meir Zilberberg, Hersz-Dawid Mliczkiewicz, Rafael Kujawski, Bejnisz Konigsberg i inni, których imiona już zatarły się mi w pamięci.
Kilku z naszej grupy uciekło do Żelechowa, gdyż tam jeszcze byli w getcie Żydzi i nasza grupa zmniejszyła się. Pewnego dnia ostrzeżono nas, że jeżeli ktoś ucieknie z obozu , będzie zastrzelonych pięciu ludzi.
Ludzie przyjęli to ostrzeżenie z powagą, świadomi odpowiedzialności. Mimo to i tak pewnego dnia uciekł jeden z dwóch synów Herczka. Kiedy to zauważyliśmy, ogarnął nas okropny strach na myśl, co nas czeka. Hersz-Dawid Mliczkiewicz ze strachu próbował uciec z baraku, ale mu się nie udało, bo został postrzelony.
Naszym grupowym był Akiwa Kuperman i na drugi dzień został powiadomiony, że SS-mani przygotowywują się do przyjazdu do obozu , aby wykonać wyroki. Około godziny szóstej wieczorem przyjechało z Dęblina dwóch esesmanów. Jednym z nich był Peterson, znany zimnokrwisty morderca. Wybrali czterech ludzi:Hersza Dawida Mliczkiewicza, Chaima Unterjuda. Icze Mejera Zilberberga i Akiwę Kupermana. Rozkazali im wziąć łopaty i kopać grób obok baraku.
Zachowywali się tak, jakby do ostatniej chwili wierzyli, że stanie się cud. Ale cud się nie stał. Ustawili ich twarzą do ściany i wszystkich naraz zastrzelili. Spadli razem do grobu. Potem mordercy poszli do baraku i wyciągęli dwie osoby:Becalela Borensztajna i Chaima Jankla Najsztetera rozkazując im zasypać grób. Obaj pózniej zginęli.
Możliwe, że jestem ostatnim żyjącym świadkiem, który na własne oczy widział tę tragiczną scenę. Kiedykolwiek mi się przypomni, mówię sobie:Biada oczom, które ją widziały
Zaraz po przyjściu armii niemieckiej nastąpiła fala zarządzeń skierowanych przeciwko Żydom. Niemcom nie wystarczyło, że zmuszali Żydów do sprzątania ulic i zarządzili abyśmy ulice myli wodą. Zaprzęgli nas do strażackiego beczkowozu i kazali wozić wodę ze stawu. Żydzi musieli stać do połowy w wodzie i potem wyciągać ten bardzo ciężki beczkowóz ze stawu. Niemcy codziennie wymyślali nowe rzeczy. Chcieli, abyśmy przy pracy śpiewali i tańczyli, jeździli jeden na drugim a oni to wszystko fotografowali.
Na Jom Kipur w 1939 roku Niemcy wyciągnęli z domów modlących się Żydów. Owiniętych w tałesy wypędzono za miasto, na pole zaminowane przez polskie wojska. Kazano im tańczyć, aby sprawdzić, czy to miejsce jest naprawdę zaminowane.
Powołano Judenrat pod przewodnictwem Szmuela Gutwajdera, który bardzo pomagał żydowskim mieszkańcom. Służył ludziom na dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przede wszystkim opiekował się chorymi i bezradnymi. Sercem i duszą był oddany swojej pracy, a Żydzi widzieli w nim swojego obrońcę.
Z każdym dniem pojawiały się nowe ograniczenia. Żydzi musieli nosić na ręku opaskę z Gwiazdą Dawida, zakazano im chodzić po chodniku a tylko środkiem ulicy. Zakazano również jeździć na wozach. W końcu utworzono getto. Ciasnota w gettcie była trudna do opisania. W jednym mieszkaniu mieszkało po kilkanaście rodzin. Przy Judenracie utworzono żydowską policję w sile dziesięciu ludzi. W nocy niemieccy żandarmi przeprowadzali po żydowskich domach rewizje i konfiskowali każdy towar.
Pewnego razu wyprowadzili z domu handlarza skórą Jechiela Goldnodla. Chcieli, aby im pokazał, gdzie schował skórę i zaraz na miejscu go zastrzelili. Innym razem złapali dwóch rzeźników za nielegalny ubój. Rzeźnikom udało się uciec. Niemcy zagrozili Judenratowi, że jeżeli rzeźnicy się nie zgłoszą, będzie zastrzelonych dwudziestu Żydów. Gdy rzeznicy się zgłosili zostali natychmiast zastrzeleni.
W tym czasie zastrzelono także Mejera Fisztajna, który był bohaterem w miasteczku, ponieważ
przeciwstawił się ukraińskim policjantom. Po długiej walce udało się im go zastrzelić. W czasie ucieczki z getta zastrzelono Banjamina Suchodolskiego, Mendla Tantelbojma i Efraima Fisztajna.
Na początku 1942 roku dotarły do Ryk pogłoski o wypędzaniu Żydów z miast i miasteczek, i wywożeniu ich do obozów pracy. W mieście wybuchła panika. Ludzie chcąc się ratować uciekali z getta. Posyłali swoje rodziny do znajomych wieśniaków w okolicznych wsiach.
Pewnego razu napadli nas polscy chuligani. Byłem wtedy z Herszlem Machewkerem i jego dwoma braćmi:Gedalją i Seniem. Broniliśmy się odważnie przeciwko dziesięciu polskim chuliganom. Ale oni mieli przewagę i my ciężko pobici ratowaliśmy się ucieczką.
W czwartek 7 maja o ósmej rano wszyscy ludzie z getta musieli stawić się na rynku. Znaczyło to likwidację getta. Z pobliskich wiosek było ściągnięto około czterystu[1] furmanek na odwiezienie Żydów na stację kolejową w Dęblinie. Płacz, krzyk kobiet i dzieci był nie do opisania.
Kilka dni wcześniej posłałem swoją rodzinę na wieś. Miałem dużo znajomych Polaków, z którymi handlowałem dziesiątki lat. Moja żona jednak chciała być ze wszystkimi Żydami i wróciła do getta. Mnie udało się jeszcze przez dwa dni załatwić na wsi różne interesy. We wtorek wieczorem przed wywózką, przyszli do mnie przedstawiciele wioski i zażądali, abym natychmiast odszedł, bo inaczej to odwiozą mnie do Dęblina. Udało mi się wyrwać z ich rąk. Gonili mnie kilka dobrych kilometrów.
W dzień wywózki niemiecki inspektor pracy zwrócił się do Herszla Gutwajdera, syna przewodniczącego Judenratu, aby wybrał sześćdziesięciu mężczyzn do pracy w składach amunicji w Stawach. Kiedy wybrani stali na boku Pejsach Ajger chciał do nich ukradkiem przejść. Zauważył to żandarm i na miejscu go zastrzelił.
Przewodniczący Judenratu Gutwajder zmarł na atak serca. Jego miejsce zajął Mojsze Wajsfisz. W dzień likwidacji getta zwrócił się do żandarma z prośbą o podanie listu do rodziny przebywającej w Żelechowie. Zastrzelono go za to, że posłał swoją rodzinę do innego miasta.
Przez kilka godzinach całe obywatelstwo żydowskie gromadziło sie na rynku. Starców i dzieci załadowano na wozy, a pozostali musieli iść pieszo. Ja byłem między sześćdziesięcioma wybranymi przez inspektora . Odchodziliśmy z rynku jako ostatni. Jeszcze widzieliśmy, jak nasi chrześcijańscy sąsiedzi skoczyli do opuszczonych domów żydowskich i zaczęli rabować.
Natknęli się tam na Awruma syna Blumy Gedanken, który leżał schowany w swoim domu. Wyciągnęli go przed dom i oddali Niemcom, którzy go od razu zastrzelili.
Po kilku tygodniach dowiedzieliśmy się, że w dzień likwidacji getta, już ze stacji w Dęblinie odprowadzono czterystu mężczyzn do pracy na lotnisku. Cały czas szukaliśmy sposobu jak się z nimi skontaktować. Pomógł nam w tym doktor Kestenbaum z Ryk.
Na lotnisku pracowało ponad tysiąc Żydów. Ich sytuacja była znośna jeśli nie weźmie się pod uwagę ciężkich kar, jakich od czasu do czasu się na nich nakładano. Pewnego razu wybuchł pożar, zastrzelono 10-ciu Żydów.
Tak dożyliśmy do roku 1944. Na kilka tygodni przed wyzwoleniem uciekło z dęblińskiego obozu osiemdziesięciu ludzi. Nie byli uzbrojeni i gdy napadli ich polscy partyzanci wszystkich wymordowali.
W ostatniej chwili obóz został przeniesiony do Częstochowy i tam zostaliśmy wyzwoleni.
|
JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of
the translation. The reader may wish to refer to the original material
for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.
Ryki, Poland Yizkor Book Project JewishGen Home Page
Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 30 Jun 2010 by MGH