|
[Strona 101]
|
Na dzisiejsze życiowe kłopoty i trudne sytuacje możemy znaleźć rozwiązanie w naszej przeszłości .Również z przeszłości możemy dostać siłę na nasze dalsze żydowskie życie.
Z żydowskiej przeszłości dnia wczorajszego w naszym rodzinnym miasteczku,nasze dzieci mogą czerpać naukę na dzień dzisiejszy,na jutro i na przyszłość.
Nigdy nie jest za późno, by przekazać to ,co mamy do opowiedzenia o ciekawym żydowskim życiu w rodzinnym mieście.Pragniemy, aby następne pokolenia czerpały z tego jak ze źródła.
Topograficznie Ryki leżą na skrzyżowaniu dwóch ważnych tras.Jedna prowadzi z Gdańska przez Warszawę,Lublin,Lwów aż do granic Rumunii i Czechosłowacji, a druga wiedzie od niemieckiej aż do sowieckiej granicy.
Przyjeżdżając do miasteczka od północy ,witają nas dwa wiatraki na pagórkach po obu stronach szosy[1]. Stąd widać miasteczko jak na dłoni.Wstrzymujemy oddech w piersi i chcemy jak najszybciej dojechać do centrum miasta,do małych domków w wąskich uliczkach,cichych i uśpionych jak my ,którzy śniliśmy w tych to domach.
Rynek jest duży,otoczony ze wszystkich stron sklepikami, z których Żydzi cały tydzień wyglądali swoich klientów.Na środku rynku stało kilka większych budowli,które wyglądały jakby strzegły miasteczka i pilnowały porządku.,by miasteczku nie przeszkadzali obcy.
Obok nich była studnia z drewnianym wiaderkiem, przywiązanym do łańcucha i powieszonym na korbie.Stąd Żydzi nosili wodę do swoich domów.
Młodzież studiowała od rana do późnej nocy SZAS[6] i poskim[7]. Były też i nocne czuwania ,kiedy odganiając sen z powiek , z zapałem przeglądali wiersze Gemary,żeglowali po morzu Talmudu pogłębiając wiedzę w takt tęsknego nigunu unoszącego się przez otwarte okna na zewnątrz do uśpionych uliczek po drugiej stronie bejt-midrasza.Te tęskne niguny roznosiły się echem po pustym rynku i uliczkach naszego miasteczka.
Nie było nic piękniejszego nad głośne studiowanie tory . Bejt-midrasz był ciepłym domem dla wszystkich Żydów z miasteczka.Schodzili się tutaj wielcy uczeni w Piśmie,kupcy i rzemieślnicy. Wszyscy znajdowali tam dla siebie miejsce.Po modlitwach minche i majrew[8] siadano grupami po kątach.Ktoś zaczynał opowiadać przypowieści z Gimary,Midrasza i nad nimi dysputowano.Ktoś inny znów mówił o polityce ,o wojnach lub wspominał służbę wojskową.
W soboty przychodziło się tutaj posłuchać magida i spędzić radośnie szabas.W części przeznaczonej dla kobiet,która były oddzielona niską ścianką,cnotliwe kobiety zachwycały się kazaniem kaznodziei.
Bejt-midrasz był również miejscem dla obcych ludzi,którzy się tu zatrzymywali aby odpocząć.Przychodzili także z daleka i tacy,którzy spędzili cały tydzień na chodzeniu po jałmużnie, zbierając grosza do grosza, którą potem posyłali swoim rodzinom pozostawionym gdzieś daleko.
Wieczorami, a szczególnie w deszczowe i wietrzne noce, siadano w bejt-midraszu dookoła rozpalonego pieca i używając sobie ciepła opowiadano cudowne opowieści.Każdy miał jakąś historię,o dalekich miastach i miasteczkach,o różnych dziwnych zdarzeniach.
Wśród nich byli:tacy,którzy odeszli z domu za chlebem dla rodziny już dobrych kilka lat temu,pozostawiając żony z małymi dziećmi, także inwalidzi,którzy nie mogąc wykonywać żadnej pracy, musieli wędrować po świecie,od miasta do miasta po to, aby wyprosić kawałek chleba i nie umrzeć z głodu.Byli też tacy,którzy stracili majątek ,a także biedni,którym się nie powiodło w życiu, i nie mając szczęścia ,nie mogli zarobić na utrzymanie swojej rodziny.Wszyscy znajdowali w Rykach ciepłe serce ,bo ryccy Żydzi nie odmawiali nikomu jałmużny.
Po drugiej stronie synagogi stał domek,gdzie modlili się Żydzi z bractwa haszkome , którzy wstawali bardzo wcześnie i od razu biegli odmawiać szacharit [9], by mogli jak najwcześniej zacząć pracę.
Za miastem ,nad brzegiem rzeczki była mykwa i łaźnia.Trochę dalej była rzeźnia rytualna.
Po drugiej stronie rzeki był żydowski cmentarz, na którym panował wieczny spokój.Martwa cisza była przerywana od czasu do czasu płaczem żywych,którzy odprowadzali swoich najbliższych w ostatnią drogę do wiecznego spokoju.
Na północnym-wschodzie miasta był mechaniczno-parowy młyn Skalskiego, gdzie mielono plony z całej okolicy.Dostarczał także dla całego miasta prąd elektryczny i oświetlenie.Na zachód od młyna był staw Skalskiego, w którym hodowano ryby, głównie karpie. W zimie, około Chanuki, wyrąbywało się z zamarzniętego stawu lód i magazynowało w piwnicach przykrytych trocinami, aby potem używać go w letnich miesiącach.Kiedy staw roztajał, dzieci zaczynały na jego brzegach bawić się i kąpać. Rzeczka miała suche i piaszczyste brzegi, nad którymi stały stare samotne drzewa. Były stare jak sam staw i jak ten świat.Tak jak wszystko wydawało się nam być wiecznym. Kto to wie? Często w naszych dziecięcych umysłach wyobrażaliśmy sobie,że te drzewa są strażnikami miasta. Może pilnują stawu.i jego brzegów...
Między stawem miejskim i stawem Skalskiego była wąska grobla stanowiąca przedłużenie ulicy Łukowskiej,którą chodziły orszaki pogrzebowe na żydowski cmentarz.Tą ulicą wożono furmankami zboże do młyna.Również tędy chodziło się często na spacery za miasto aż do cegielni [10] i dalej do rolniczych gospodarstw.
Na zachód od stawu Skalskiego znajdował się plac nazywany przy komórkach. Były tam podziemne piwnice z lodem pokryte niskimi,słomianymi dachami, które chroniły go przed ciepłem.Na tym placu starsi chłopcy grywali w różne sportowe gry.Najbardziej popularny był palant.Gra polegała na tym.że uderzało się kijem w piłeczkę ,którą musiało się zaraz złapać w powietrzu.Piłeczka często wpadała w czyjeś okno i wtedy zarabiali szklarze.Właścicielowi okna nigdy się nie udało znaleźć winowajcy,dlatego że panował rodzaj niepisanego prawa,zabraniającego wydanie winnego.
Jeszcze dalej na zachód rozpościerał się cienisty ogród księżowski[11], w którym rosło dużo owocowych drzewek jak: jabłka,gruszki i śliwki.Kiedy owoce dojrzały, zaczynał się nowy rodzaj sportu: rwanie na różne sposoby owoców z drzew rosnących na skraju sadu.
Na końcu ogrodu była księżowska studnia.Nie chodzono do niej po wodę codziennie ,bo była za daleko, ale dużo Żydów chodziło tam często,dlatego że była lepsza na herbatę,bo czyściejsza i smaczniejsza niż woda ze studni na Rynku.
Za księżowskim sadem wiodła droga do osady ,która była przedmieściem, gdzie mieszkali chrześcijanie: rzemieślnicy,furmani,drobni handlarze a także biedniejsi rolnicy[12].
Na początku ulicy Łukowskiej stoi stary katolicki kościół.Stary ale ładny,w bizantyjskim stylu z wielką kopułą.Otoczony jest rozłożystymi kasztanami i ogrodzony żelaznym płotem o wyjątkowym wyglądzie.
Przed kościołem,twarzą do ulicy Łukowskiej ,na wysokim piedestale jest rzeźba Jezusa w patetycznej pozycji, w cierniowej koronie i dużymi gwoździami w nogach.Ulica Łukowska od starego kościoła aż do szosy warszawskiej jest zamieszkana tak przez Żydów jak i przez chrześcijan.Większość z nich to kupcy.Również na tym odcinku ulicy mieściła się szkoła.
W północno-zachodnim kraju miasta ,tuż za szosą warszawską dominuje nowy kościół katolicki.Jest to wielka budowa z czerwonej cegły.W odróżnieniu od starego jest w stylu gotyckim.Ma dookoła ostre wieżyczki a po środku wysoką wieżę,która wbija się w niebo.
Od nowego kościoła po południowej stronie szosy warszawskiej,ciągnie się tak zwany dworski sad, który ma kilkaset akrów i jest własnością majątku pana Konarzewskiego.Wygląda jak prawdziwy las wszystkich drzew owocowych,które występują w tutejszym klimacie.Sad niedostępny dla ludzi z miasta, był pilnowany przez stróża ze złymi psami .
Za dworskim sadem po tej samej stronie szosy warszawskiej,tylko nieco wyżej,jest lasek zwany Brzezinką.Rosną tam gęsto młode i stare brzozy.W letnie gorące dni, była Brzezinka schronieniem dla zmęczonych mieszczuchów.Również młode, zakochane pary chodziły tam na randki.W sobotę, w poobiednej porze huczało tam jak w ulu.Ze swoich dusznych mieszkań przychodzili i Żydzi, aby też uciąć sobie przyjemną,sobotnią drzemkę.Przed pierwszą wojną światową,jeszcze za rządów carskich ,lasek ten służył jako miejsce masówek rewolucjonistów.
W zimie z lasu wiało smutkiem.Ogołocone brzozy odarte z pięknych liści,gołe gałęzie, jak wychudzone ramiona bezdomnego straszydła ,siały strach.
Brzezinka stanowiła południową granicą miasta.Prowadziła od niej droga do stawu Buksa,który rozciągał się aż do miasta.Buksa była dość głęboka z przezroczystą wodą.Jej piaszczyste brzegi służyły jako plaża.W lecie się tutaj kąpano a w zimie,kiedy staw zamarzł, jeździło się po nim na łyżwach.
Między stawem a szosą warszawską był długi rząd domków ,ubogich ludzi,których nie stać było na wygodniejsze życie.Między nimi było i kilka małych sklepików ,gdzie można było kupić coś do jedzenia i picia oraz słodycze.
Za tymi domami rozpościerała się wielka łąka porośnięta trawą.Nazywano jąpasternikiem.Odbywały się na niej targi bydła i koni.Dookoła na łące rósł smaczny szczaw,który dzieci rwały na barszcz .Taki chłodny barszcz,zaprawiony śmietaną ma rajski smak!Co może być lepszego do tego niż młode kartofle!
Za łąką ,szosa warszawska się rozgałęziała.Odchodziła od niej ulica do miasta,która była zarazem jego główną ulicą ,a na której mieściła się administracyjna budowa,tj. gmina oraz posterunek policji,koza i temu podobne.
Północna strona tej ulicy zastawiona była lepszymi budynkami.Znajdowały się w nich większe sklepy jak np hurtownia Avroma Fajwla,sklep ze szkłem i fajansem Lejbla Hajle,zakład krawiecki Ester-Chawy,wielka apteka,sklep żelazny Avroma Lejzra i dużo innych,które ciągnęły się aż do domu wielobranżowego sklepu Fajgi Dwosze,w którym można było dostać wszystko-od durszlaka po ubrania i obuwie.
Ryki leżały pośród bogatszych rolniczych wsi i dlatego miejscowe jarmarki cieszyły się wielkim powodzeniem.W pewnym stopniu łagodziły one biedę w miasteczku . Odbywały się w każdy czwartek.
Ryki posiadały jedyny w okolicy sklep kolonialny., który mógł konkurować nawet z Warszawą.Dlatego dużo kupców z innych miast często przyjeżdżało do Ryk po towar.Ryki były też ośrodkiem eksportu zboża do Niemiec .Posyłano też świniaki i cukier do Anglii.Najgłówniejszym jednak odbiorcą bydła,drobiu,jaj i masła była Warszawa.
|
|
Zwykły dzień targowy. Na pierwszym planie czapnik Lejbusz Górke przed swoim straganem z czapkami. |
Często w środę bardziej majętni kupcy pożyczali pieniądze tym mniej bogatszym,aby mogli oni z kolei kupić towary,przywożone na jarmark przez rolników.Ci z kolei ,za uzyskane pieniądze ,kupowali w miasteczku ubrania,obuwie i inne artykuły,które potrzebowali w swoich gospodarstwach.Po jarmarku bogatsi kupcy odkupowali produkty rolnicze i takim sposobem spłacano zaciągnięte długi pozostawiając sobie zysk.Dla pewnej grupy mieszkańców było to jedyne żródło zarobku.Dla innych znów jarmarki były tylko dopełnieniem zarobków.
Ryki miały stosunkowo dużo hurtowników.Były też i lepiej zaopatrzone sklepy,które zarabiały na okolicznych wioskach a także i na czwartkowych jarmarkach.Więcej było jednak małych sklepików bławatnych,z materiałami do szycia,chustkami .Było również dużo sprzedawców tandentnych ubrań,którzy jeździli na jarmarki i do innych miasteczek.Jarmarki odbywały się w poniedziałki w Markuszowie,we wtorki w Gniewoszowie a w środy w Dęblinie.
W Rykach było ponad dziesięciu rzeźników,którym na ogół dobrze się powodziło.Część z nich sama jeździła po sąsiednich wsiach po bydło.Kupowali tam taniej niż na jarmarku.Sami to bydło pędzili do domu,zabijali i sprzedawali koszerne mięso we własnych jatkach.Bogatsi rzeźnicy ,którzy mogli sobie pozwolić na mniejszy zysk,kupowali bydło bądź na jarmarku bądź prosto od wieśniaków.
Były też w Rykach tak zwane zicerkes(przekupki).W większości były to wdowy lub żony chorych mężów lub innych nieszczęśników.Siedziały na Rynku na stołeczkach sprzedając owoce i warzywa.Nie zarabiały dużo, ale żadna z nich nie przymierała głodem.Zawsze pod ręką były jakieś owoce na osłodzenie sobie życia.
Najwięcej było sklepów z otwartymi szeroko drzwiami ale z pustymi półkami.Sklepy te najczęściej stanowiły atrapę zasłaniającą rażącą biedę.Ich właścicielami byli przeważnie pobożni Żydzi ,których interesował bardziej chasydyzm niż zarobek a także i tacy, co stracili majątek lub nie wytrzymali konkurencji chrześcijańskich spółek starających się zlikwidować żydowskie sklepy.Część z tych właścicieli przeszła na nauczycieli do chederu.
Ubodzy ludzie mieszkali w barakach i na Kapitule w okolicy łaźni rytualnej .Większość z nich była albo rzemieślnikami , ludźmi chorymi lub po prostu leniwymi,którzy mając dużo dzieci do wyżywienia nie mogli sobie z tym poradzić.Z tej grupy pochodzili domokrążcy handlujący po wioskach towarami lub nosząc swoje rupieci na plecach próbowali za nie wytargować coś do jedzenia.
Cały tydzień Żydzi przymierali głodem żyjąc nadzieją,że nie narobią sobie wstydu i uda im się zdobyć jakieś jedzenie na szabas.Jakby nie było,Żydzi w Rykach pomagali sobie wzajemnie i starali się o to, aby nikt nie umarł z głodu.
W mieście była również kasa pożyczkowa ,do której bogatsi wpłacali pieniądze, aby bezprocentowymi pożyczkami pomóc domokrążcom czy innym obywatelom w potrzebie.Pożyczki te spłacano regularnie i nie pamiętam, aby kasa miała jakieś straty z powodu ich niespłacenia.
Pod względem kulturalnym,politycznym i z punktu widzenia chasydyzmu, Ryki odzwierciedlały ówczesną sytuację wszystkich miasteczek w całej Polsce.Działał tutaj cały wachlarz odłamów partii syjonistycznych od prawicowych po lewicowych socjalistów.Podobnie było i z dynastiami chasydzkimi w Rykach .
Na pochwałę ryckich Żydów musi się stwierdzić,że wszystkie polityczne i chasydzkie spory były zawsze na takim poziomie ,że w obliczu chwały dla niebios, ludzie nigdy nie tracili człowieczeństwa.
Syjoniści mieli kiedyś swoje biblioteki a lewicowe zrzeszenia rzemieślników swoje.Z czasem połączono je w jedną wielką bibliotekę,gdzie stały obok siebie dzieła syjonistyczne i marksistowskie, wraz z dziełami literackimi żydowskich pisarzy.
Od wczesnej młodości podziwiałem bardzo odwagę mojego brata Jechiela Derfnera. W tamtym trudnym czasie walki o przetrwanie, on zachował ludzką twarz. Jego serce pozostało czyste, a także i jego pomocna dłoń. W czasie niemieckiej okupacji Ryk oraz austriackiej w Dęblinie kwitł przemyt. Z Ryk szmuglowało się do Dęblina papierosy, a z Dęblina do Ryk naftę. Mój brat Jechiel uważał się za odważnego człowieka i pamiętam, jak kilku młodzieńców proponowało mu procenty z ich zarobku, żeby tylko ich wziął ze sobą. Zgodził się na to, ale nie chciał zapłaty. Nie chciał ich wykorzystywać.
|
|
Rodzina Jehiela Derfnera |
Kilka lat później, kiedy Polacy przejęli władzę, pojawiła się możliwość zarabiania na chałupniczej produkcji papierosów i ich nielegalnej sprzedaży. Papierosy przeważnie robiło się w nocy. Pewnej nocy odbywało się wesele Szlojmele Balegole. Do domu weselnego weszło kilku młodych chłopów i jeden z nich chciał zatańczyć z panną młodą. Swoje życzenie obraźliwie wykrzykiwał.
Wybuchł wielki bałagan, aż przybiegł mój brat Jechiel i zadał mu kilka silnych ciosów. Tak, że reszta bandy uciekła i już nikt na weselu nie przeszkadzał.
Oczywiście policja potem szukała, kto tak ciężko zranił chłopa, ale bez skutku, bo nikt nie powiedział ani słowa.
Na początku lat dwudziestych handlowaliśmy zbożem. Przerabialiśmy go na mąkę w młynie Skalskiego, którą potem sprzedawaliśmy piekarzom. Mąkę mielono na kilka razy i potem musiało się ją jeszcze wymieszać. Do tego służyła u Skalskich wielka beczka z metalowymi łopatkami, które mieszały mąkę.
Najstarszy syn Skalskiego był zaciętym antysemitą i nie lubił mojego brata Jechiela. Nienawidził go na pewno za jego pewność siebie.
Pewnego dnia, kiedy Jechiel po ukończeniu mieszania zatrzymał beczkę i wszedł do niej, aby wygarnąć resztki mąki, Mietek go zamknął i włączył motor. Jechiel schwycił za metalowe łopatki i krzyczał, aby zatrzymali maszynę. Na pewno skończyłoby się to wielkim nieszczęściem, gdyby nie stary Skalski, który krzycząc, zmusił Mietka, aby zatrzymał maszynerię.
Kiedy Jechiel wyszedł z beczki, był cały we krwi. Podszedł do Mietka, splunął mu w lekceważąco w mordę, wyszedł z młyna i już nigdy tam nie poszedł.
|
|
Rodzina Jehiela Derfnera |
Do dzisiejszego dnia szukam ciepła mojego starego domu i doceniam szlachetność swoich rodziców i bogactwo ich serc. Piękniejszy od wszystkich pieśni jest cichy psalm naszych ojców i dziadów.
Kiedy na początku lat 30, po długiej nieobecności przyjechałem do Ryk, Jechiel miał wtedy sklep spożywczy. Do dzisiejszego dnia pozostał mi w pamięci obraz, który wtedy zobaczyłem. Jak w każdy czwartek wieczorem, przed dniem świątecznym, żona Jechiela, Cypa, rozsypywała do kilkudziesięciu papierowych torebek kawę bez ważenia. Na moje pytanie, co to znaczy, Jechiel odpowiedział, że to już taka tradycja dawać kawę ludziom, którzy nie mogą sobie na nią pozwolić.
Chociaż nie musiałbym się wstydzić i za inne rodzeństwo, to chciałbym zaznaczyć, że Jechiel był tym, który swoją odwagą i bohaterstwem, swoim głębokim współczuciem dla innych, swoją skromnością, wywarł największy wpływ na rozwój mojego charakteru i moje ukształtowanie duchowe.
Zawsze modlił się ciepło i serdecznie. W moich uszach brzmiał jego głos pięknie i zawsze mi było szkoda, kiedy skończył modlitwę.
Patrzyłem na niego jak na człowieka, który z wielką siłą potrafił wnieść do dusz świętość i bogobojność. Byłem pod wrażeniem jego skromnego zachowania, bo wyglądało to tak, jakby był wdzięczny za to, że wybrano go na kantora kahału.
Później po latach, kiedy czytałem opowieść Szolema Asza o wiejskim głupcu, który gwizdaniem otwierał zamknięte bramy nieba, również poczułem się takim samym ważnym jak tamten wiejski Żyd.
Zawsze przeżywałem modlitwy Icze Szojcheta, które wstrząsały moją duszą. Jego Unetanneh Tokef[15] była artystycznym dziełem, wpadała do serca i koiła litością i nadzieją.
Później, kiedy wróciłem do Ryk, spotkałem go już jako starego człowieka. Pomimo wiekowej różnicy oraz mojego uprzedzenia do pobożności istniało między nami ciepłe uczucie bliskości. Widziałem w nim człowieka o wielkim sercu i wspaniałych artystycznych uczuciach.
Kiedy się spotykaliśmy, zawsze się mną interesował. Nie robił mi wyrzutów, ale przeciwnie, miał dla mnie zawsze ciepłe słowo.
Ubierał się skromnie, zawsze czysto i ze smakiem. Po jego twarzy rozlewał się spokój i tak samo spokojna i duchowa były jego mowa. Rozmowa z Icze Szojchetem była prawdziwym lekarstwem na niespokojną duszę.
Nie były to wielkie przyjęcia. Na stole nie było wykwintnego jedzenia. Starczyła chała i kawałek śledzia. Kapuśniak z kartoflami i czasami trochę kompotu. Ważniejsza od jedzenia była atmosfera. To spotkanie miało kulturowo-towarzyski charakter. Panowała ciepła, braterska i przyjacielska atmosfera. Przeważnie mówiło się o sprawach chasydzkich, powtarzano cytaty z Tory. Czasami rozmawiało się o codziennych sprawach i zawsze spostrzegało się palec Boży.
Mieliśmy wtedy okazję podnieść powszedniość na wyższy poziom. Główną postacią przy odprowadzaniu Królowej była postać Awruma Szojmelesa i historyjki, które zawsze opowiadał.
Jako chłopak z chederu, często doprowadzałem ojca na tych gościnach. Posłuchałem z otwartymi ustami i z zapartym tchem, kiedy Awrum Szlojmele opowiadał. Miał zadziwiający talent rysowania postaci w najbardziej barwnych kolorach. Opisy były tak realistyczne, że w mojej dziecinnej fantazji ukazywali się oni jak żywi. Zagrzewałem się w ich wielkości i czułem ich tak blisko siebie, że by mi się chciało wyciągnąć do nich rękę w pozdrowieniu.
Awrum Szlojmeleho na pewno nigdy nie czytał żadnych dzieł literackich. I chyba nigdy nie próbował sam pisać. Miał wielką fantazję i talent ubierać swoje wymyślone postacie w bogate kolory i tchnąć w nich życie.
Tak się stało, że człowiek, który nie miał nic wspólnego z nowoczesną żydowską literaturą, przyczynił się do tego, że zacząłem czytać dzieła żydowskich klasyków. Zaszczepił we mnie miłość do literatury pięknej, chęć i pragnienia czytania i zdobywanie pożytku z wielkiej sztuki.
Arn Brycman bystry i dumny ze swojego rzemiosła był jako policzek dany temu powszechnemu poglądowi, który tworzył ścianę między lepszym Żydem a rzemieślnikiem.
Był krawcem, a jednocześnie wielkim znawcą Tory. Był dumny ze swojego zawodu tak samo i jak i ze swoich innych umiejętności. Posiadał wrodzoną inteligencję i wykładał swoje myśli nie tylko słowami żydowskich mędrców, ale także porównaniami i przysłowiami, które ozdabiał rafinowaną mądrością i ze zrozumieniem psychologii.
Kiedy miały odbywać się towarzyskie lub polityczne akcje, zawsze czekało się na jego obecność. Oczarowywał słuchaczy swoją zdrową logiką, realistycznym podejściem do problemu. Występował na gminnych i innych towarzyskich spotkaniach. Pracował bok przy boku z tymi lepszymi Żydami, jako równy z równym, i inni często na niego spoglądali z góry, jak na człowieka, który jest błogosławiony przywódczymi zdolnościami.
Dość często widywało się, jak ludzie gromadzili się wokół niego na środku Rynku, słuchając jego ciekawych rozmów, jego własnych interpretacji, wiadomości i zdarzeń.
Jako chłopiec, Jankel Srulkego często studiował w bet midraszu, ale również serdecznie przyjaźnił się z maskilim[17]. To jednak nie przeszkadzało mu w studiowaniu i zawsze go widziano, jak bierze udział w sporach o trudnych problemach Gemary.
Nawet blisko przyjaźnił się z moim najstarszym bratem Herszlem i dlatego właśnie go poznałem bliżej. Czułem do niego przyjaźń i będąc jeszcze wtedy chłopcem z chederu, bardzo mnie zdziwiło, kiedy dowiedziałem się, że został szewcem. Dziwiło mnie, że zdradził swoją pozycję i nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak postąpił.
Z czasem się do tego przyzwyczaiłem. Pomału zacząłem rozumieć, że to było wynikiem jego zdrowej i logicznej decyzji, aby mieć radość z ręcznej pracy. I że praca jest bardziej szlachetna. Wykonywał rzemiosło, aby się utrzymać żonę i dzieci, zamiast błądzić w próżni i dumać.
Jankel Srulkego wyróżniał się swoim skromnym zachowaniem. Jego praca nie przeszkadzała nikomu. Nie wstydził się jej, ale i nie był z niej dumny. Było to dla niego naturalne i to wszyscy w miasteczku akceptowali.
Później często ciągnęło mnie do jego domu, aby obserwować, jak wycinał gonty i przy tym rozmawiał z kolegami, którzy go często odwiedzali. Lubili z nim rozmawiać tak o Torze, jak i o codziennych sprawach. Czasem został ucieleśnieniem lepszego Żyda i rzemieślnika. Młodzież często mu zazdrościła odwagi połączenia bet midraszu z rzemiosłem, Tory z gontem. Z drugiej strony byli z niego dumni rzemieślnicy, bo widzieli w nim swojego człowieka, który do tego był jeszcze i dobrym uczonym. On sam zachowywał się tak, jakby nie należał do żadnej grupy, a tylko wykonywał swoją pracę z takim samym talentem, z jakim studiował Torę.
Jeden epizod, który jest jak anegdota.
Było to na początku lat dwudziestych. Jankel Srulkego ze mną studiował Torę raz w tygodniu, wieczorem. Pewnego razu, kiedy przyszedłem w mroźny, zimowy wieczór na godzinę, zastałem go przy kolacji. Stary Srulke jadł z nimi. Na kolację jedli pierogi z grochem. W domu było ciepło i przyjemnie. Po jedzeniu stary Srulke wytarł brodę i wąsy i w dobrym humorze odezwał się do syna: „Jankel. Słyszysz? Wydaje się, że mróz trzeszczy”. Wszyscy przy stole się roześmiali.
W domu naprawdę panowało przyjemne ciepło.
Na święta i szabas, podczas czytania Tory, znaleźli się i tacy co rozmawiali między sobą o codziennych sprawach. Czasem rozmowa była o srebrnych naczyniach, o cenach, o nowej modzie używania widelców i jeszcze innych podobnych sprawach. Z niczego nic, stary Meir Mechle się odezwał w te słowa:
„Nie słyszeliście to Żydzi? Wasze historie z widelcami mnie nie interesują. Ja będę jeść z wiadra widłami, aby to tylko były kreplech!”[18].
Tę anegdotę wspominam tak tylko okrajem, dlatego, że sobie ją właśnie przypomniałem. Ona nie jest dla niego aż tak charakterystyczna. Dlatego, że był ciekawą osobowością.
Miał szerokie ramiona, wielką głowę i brodę, gęste brwi i do tego jeszcze był ślepcem słabo widział. Miał sklep z galanterią, ale sam nie bardzo się tym zajmował. Handlarzem była jego żona, a jego zajęciem było bycie adwokatem od prawa karnego jeszcze na dodatek, był adwokatem bardzo udanym. Bez względu na swój słaby wzrok prowadził szeroką korespondencję z klientami i sądami. Był doświadczonym w prawie i sądowych procedurach. Jego opowiadania w bet midraszu o doświadczeniach ze swoimi klientami i ich dziwnymi problemami, o cichych procesach, były dla mnie echem szerokiego i interesującego świata, do którego mają dostęp tylko wyjątkowi ludzie. Był okres, kiedy jego historyjki zajmowały wyjątkowe miejsce w mojej dziecinnej fantazji.
Z czasem we mnie rósł szacunek wobec jego osobowości i zaiste Mejer Michla miał wpływ na kształtowanie mojego zainteresowania ciekawymi procesami i inklinacje do logicznego interpretowania prawa.
Napisałem tutaj trochę wspomnień o kilku osobistościach w naszym miasteczku. Czy byli jedynymi? Oczywiście, że nie. Z tymi to, byłem w bliskim kontakcie i oni także mieli na mnie wielki wpływ. Oczywiście było jeszcze wiele innych, ciekawych osobistości. Na pewno o nich napiszą inni. Ci, którzy znali je bliżej.
Czy byli w Rykach sami aniołowie? Nie wiem. Żyje jednak we mnie głębokie przekonanie, że nawet i ci, których w miasteczku się nie bardzo poważało, również posiadali iskrę wielkości.
W tym momencie przybiegł na rynek Pinkes Folke, wyciągnął z chłopskiego wozu kłonicę i zaczął bić po głowach rozwścieczonych chłopów. Kiedy pozostali Żydzi zobaczyli odwagę Pinkasa, też wyszli na Rynek i pomagali mu wyganiać chłopów z miasteczka.
Dzięki Pinkasowi uniknęło się krwawego pogromu.
Wiele lat upłynęło od tego czasu, kiedy byłem w Rykach. Odwiedziłem później wiele krajów i miast w których mieszkali moi bliscy koledzy, przyjaciele i znajomi. Kiedy poszczęści się wam spotkać jakiegoś rodaka z Ryk, to nie ważne czy go kiedyś znaliście, czy nie. Od razu czuje się do niego bliskość i serdeczność mocniejszą niż do kogoś innego. Istnieje we mnie uczucie bliskiego pokrewieństwa i miłości do Żydów z Ryk.
Cały czas mam przed oczami prawdziwe postacie z Ryk. Byli oddani sercem i duszą swoim przyjaciołom i kolegom. Los ich połączył diasporą i zbawieniem. W nich wszystkich żyła ta pierwotna więź z duchowymi wartościami żydowskich pokoleń.
Przez całe moje życie, spoglądają na mnie tak wcześnie zgasłe oczy moich bliskich, którzy zginęli w tak straszny sposób i pytają mnie głosem innych milionów ofiar w ich ostatnich myślach w gettach i komorach gazowych: „Czy ty jesteś sam jedyny, ze wszystkich co przeżyli ”.
Czuję w sobie głęboki obowiązek połączenia się z nimi myślami i poprowadzenia ich pustymi uliczkami naszego miasteczka, zaglądając do pustych okien, w których w piątkowe wieczory świeciły pobożne, szabasowe świece naszych matek, a które cieszyły nasze młodzieńcze chłopięce serca.
Puste i wymarłe są teraz Ryki. Złe wiatry wieją i zagłuszają stary nigun Eicha yeshva badad ha-ir[19]. Puste żydowskie uliczki wypłakują ten nigun, a ja razem z nimi. I tak już będziemy płakać razem z moimi ryckimi Żydami przez całe życie.
Chociaż w Rykach przeżyłem tylko jedyną piątą część swojego życia, to przez całe lata nie przestałem tęsknić po drogich i dobrych Żydach, po młodzieży pragnącej wiedzy. Po rozśpiewanych chłopcach i dziewczętach. Po tych wszystkich ofiarach, po których wspomnienia pozostaną na zawsze drogie i święte.
|
JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of
the translation. The reader may wish to refer to the original material
for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.
Ryki, Poland Yizkor Book Project JewishGen Home Page
Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 24 Nov 2024 by JH